Скачать книгу

przy hotelowym basenie, z laptopem pod palcami i komórką przy uchu. A kiedy to życie kończymy, nie pamiętamy nawet jego małej części, a jedynie oderwane od siebie skrawki, jakieś strzępy i migawki. Niczym obrazki z kolorowego magazynu, który przeglądamy u fryzjera, nie wnikając w treść, jaką ilustrują. Albo bezmyślnie cykane selfie, zapełniające wyłącznie pamięć telefonów, a nie naszą. I na końcu tej drogi, patrząc na swoją twarz w lustrze, czy na krzątające się obok nas dorosłe dzieci, kiedy leżymy w łóżku na granicy pomiędzy życiem a śmiercią, z zaskoczeniem i przerażeniem pytamy samych siebie, kiedy to zleciało.

      Ano, kurwa, zleciało.

      Kurczyk z ochotą korzysta z propozycji. Prosi o kawę, dostaje ją razem z ciastkiem, takim samym jak moje i sto innych leżących w wózku. Dziękuje, a usta dziewczyny odruchowo układają się do słowa „proszę”. Wraca pustym spojrzeniem przed siebie, popycha majdan pomagając sobie biodrami i znów, po zrobieniu dwóch kroków, zatrzymuje się. Z mojej perspektywy wygląda, jakby grała na flipperze, którego ktoś zapomniał przytwierdzić do podłogi. Patrzę na jej biodra i zgrabną pupę opiętą służbową spódniczką kończącą się tuż nad kolanami i znów myślę o żonie Barcza.

      Tak się zaczęło między nami. Od tyłeczka. Zobaczyłem zgrabny tyłeczek żony Barcza, kiedy klęczała wypięta na krześle, z łokciami opartymi o blat stołu i sprawdzała rysunki przyniesione jej przez jednego z asystentów. To było już po wygraniu konkursu, ale jeszcze na długo zanim zaczęły się kłopoty. Kiedy wciąż byliśmy w stanie euforii. Może właśnie dlatego myślałem wtedy, że mogę wszystko. W tamtej chwili żona Barcza miała wypięty w moją stronę tyłeczek, w ręku czerwony pisak, na nosie okulary w czerwonych oprawkach, a wszystko działo się w pokoju konferencyjnym naszej pracowni, mojej i Barcza. Wielki stół, który mógł pomieścić wyplotowany w formacie A0 i w skali jeden do stu rysunek z przekrojami hali widowiskowej w Inowrocławiu. Czerwone znaczki w miejscach, które wskazała asystentowi żona Barcza, uznając, że tu trzeba coś poprawić; opisy przegród, niezaczernione koty wysokościowe, literówki, źle dobrana izolacja... Czerwone znaczki, czerwony pisak, czerwone oprawki okularów i wygięte w łuk plecy zakończone wypiętym tyłeczkiem żony Barcza. Znałem ją kilka ładnych lat, była asystentką w naszej pracowni, sam ją zatrudniałem i nie widziałem w niej kobiety, tylko architekta z niezłą praktyką, mimo że bez uprawnień. Potem żona Barcza, która nie była jeszcze żoną Barcza, zaczęła spotykać się z Barczem. Dość szybko się pobrali, a zanim jeszcze to się stało zrobiła uprawnienia i awansowała, pełniąc funkcję szefa projektu i to pełniąc ją doskonale, Barcz nie musiał mnie nawet długo przekonywać. Ale dopiero w tamtej chwili, kiedy ni to klęcząc na krześle, ni to leżąc na stole w pokoju konferencyjnym sprawdzała projekt, zauważyłem, jaka jest apetyczna. Kiedy ujrzałem ją nad rysunkiem przekrojów podłużnych i poprzecznych hali widowiskowej w Inowrocławiu z tyłeczkiem wypiętym w moją stronę w naturalnej, swobodnej pozie, która otworzyła mi oczy na jej niedostrzeganą do tej pory atrakcyjność. Aż mnie zatkało. I tak żona Barcza zakotwiczyła na stałe w moich myślach i fantazjach. Na moją zgubę. I jej.

      Co ja bym dał, żeby móc cofnąć się do tego momentu, wejść do pokoju konferencyjnego i wyprowadzić stamtąd samego siebie, opowiadając sobie, w jaki sposób za niecały rok to się skończy. Ściskając samego siebie za łokieć, wychodząc na ulicę i opowiadając o pasku na szyi, o czerwonych pręgach wokół paska, o języku wiszącym na brodzie. I tłumacząc sobie, że to nieistotne, że piętnaście czy dwadzieścia lat temu wymienialiśmy się z Barczem dziewczynami i nic się nie działo i to było normalne, bo byliśmy przyjaciółmi, a one były naszymi dziewczynami, a nie żonami. Że tym razem to co innego. Że tym razem to skończy się źle. Bardzo źle...

      – Rany boskie – mówię cicho do Kurczyka. – Jest środek nocy. O tej porze ludzie śpią, a nie żrą czy piją kawę! O co tu chodzi?

      – Nie wiem – odpowiada Kurczyk, wyraźnie zadowolony. – Ale ja tam nie będę narzekał na darmową kawę i ciastko.

      – Nie są darmowe – zauważam. – Zapłaciliśmy za nie w cenie biletu.

      – Tym bardziej nie będę narzekał. Skoro zapłaciłem, to mi się należy – z Kurczyka wychodzi skrupulatny księgowy.

      A może po prostu sknerus.

      – Ale o tej porze? – jęczę. – Nie mogli podać rano, tuż przed Warszawą?

      – Niby racja – Kurczyk wzrusza ramionami, rozpakowując herbatnik z folii. – Widzi pan, znowu ta sama sytuacja, co z Ivoną. Niby dobrze, ale nie do końca...

      – A to Polska właśnie – wzdycham i już niczego od nikogo nie chcę.

      Za to Kurczyk chce czegoś ode mnie.

      – Będzie pan jadł swoje ciastko? – pyta, wskazując mojego biszkopta oczami.

      – Nie, może pan się poczęstować, proszę, śmiało – zachęcam.

      Nie jestem głodny. Chce mi się tylko sikać. Jak zwykle.

      Wstaję bez słowa i idę do toalety. Odprowadza mnie chrzęst rozdzieranej folii opakowania ciastka. Przechodząc obok foteli zajmowanych przez Turwida i jego kolegę odruchowo zatrzymuję się na chwilę. Turwid patrzy na mnie, a kiedy mnie rozpoznaje, jego brwi unoszą się o kilka milimetrów. Wciąż chyba jeszcze ma mi za złe spotkanie przy naszych fotelach. Zauważam dwie rzeczy: pod szyją nie ma już apaszki, a pod nosem ma małą, ciemną plamkę. Dotykam znacząco czubka swojego nosa.

      – Co takiego? – pyta Turwid, a brwi wędrują jeszcze wyżej w kierunku kępki rzadkich włosów na środku łysiny czołowej.

      – Pobrudził się pan pod nosem – informuję go cicho.

      – Bzdura – prycha Turwid wskazując leżące przed nim ciasteczko i kubek z herbatą. – Jeszcze niczego nie jadłem, ani nie piłem.

      Kiwam głową i idę dalej, zastanawiając się, kiedy Turwid uświadomi sobie, że jego szlachetne fizis zostało skalane kozą z nosa, którą zostawił tam przypadkiem dłubiąc w nim paluchami o obgryzionych do żywego mięsa paznokciach.

      Gdy docieram już do drzwi toalety, słyszę cichy, pełen zaniepokojenia okrzyk kolegi Turwida:

      – Mistrzu, to chyba krwotok!

      Przez chwilę korci mnie, żeby zatrzymać się i posłuchać, co będzie dalej, ale daję sobie spokój. Obchodzi mnie to tyle, co zeszłoroczny śnieg. Poza tym krew jest zwykle czerwona, a nie ziemistoszara.

      Leci Turwidowi z nosa, leci, a on jest ciężko przestraszony sugestią swojego kolegi Jaceniuka. Turwid boi się krwi, czasem mdleje na jej widok, bo Turwid jest bardzo emocjonalnym człowiekiem. Jest człowiekiem...

      O czym to ja...? Ach, o sytuacji w domu dyrektora Czumy. Czuma miał żonę, ale to już wiesz. Miał też dwie córki, czternastoletnie bliźniaczki, za którymi szalał, jak tylko facet może szaleć za swoimi córkami. Ile zarabia dyrektor teatru należącego do miasta, to pewnie się domyślasz. Jeśli tak, to jeszcze trochę odejmij. Ile zarabia ważna figura w zarządzie polskiej filii amerykańskiej spółki, też się pewnie domyślasz i do tego dodaj jeszcze trochę. I tyle właśnie zarabiała żona Czumy. Mieli rozdzielność majątkową, rozkład pożycia małżeńskiego nastąpił wyłącznie z winy Czumy, a przynajmniej tak ustalił sąd, więc Czuma stał na z góry przegranej pozycji. On od początku miał w tej grze przesrane, Sebciu, jak tylko może mieć przesrane facet, który śmiertelnie uraził bogatą i przyzwyczajoną do rozkazywania mężczyznom kobietę. Który zdradził. Zdradził kobietę i w dodatku zdradził Turwida... Po powrocie z pracy tego dnia, w którym żona przyłapała go na grzmoceniu Laleczki Czako, dyrektor Czuma znalazł przed drzwiami domu walizki ze swoimi ubraniami i kartkę pokrótce wyjaśniającą sytuację: jego sytuację. Nie muszę ci mówić, Sebciu, że sytuacja Czumy była nie do pozazdroszczenia. Bo Czuma był goły – nie w sensie konfekcji, ale w sensie

Скачать книгу