Скачать книгу

o tym nie myślałem. Ale jest cholernie fajną kobietą.

      – Och, kochanie, to zabrzmiało dość paskudnie! – stwierdziła Valerie, zadowolona z jego słów. – Może nie powinna przyjeżdżać do Lexham?

      – Powinna.

      – Och, Stephenie, jesteś świnią. Dlaczego tak sądzisz?

      – Lubię ją. I chciałbym, żebyś zamknęła wreszcie swoją śliczną buzię. Nie cierpię, jak ktoś bezustannie gada, kiedy prowadzę samochód.

      – Nie wykręcaj się. Kochasz mnie?

      – Tak, do cholery!

      – To wcale nie zabrzmiało szczerze. Jestem ładna?

      – Tak, mój śliczny głuptasku. Jesteś urocza. Afrodyta i Helena Trojańska w jednej osobie. Skończ wreszcie z tymi bzdurami!

      – Och, wciąż nie mogę uwierzyć, że się w tobie zakochałam, najdroższy. Jesteś ordynarny! – powiedziała panna Dean słodkim głosem.

      Stephen postanowił nie komentować tej uwagi, a jego narzeczona, kiedy zdała sobie sprawę, że on wyraźnie nie ma nastroju na głupiutką rozmowę, przytuliła policzek do futrzanego kołnierza i pogrążyła się w ciszy.

      Przyjechali do Lexham Manor jednocześnie z Edgarem Mottisfontem. Całą trójkę powitał Joseph, który z radosną miną wybiegł aż na werandę i z wielką ochotą wyściskał piękną Valerie.

      Jego nieskrywany zachwyt wobec ślicznej kobiety wywołał co najmniej krzywy uśmiech na twarzy Stephena, jednak przez sam obiekt tego zachwytu został przyjęty z pełnym zrozumieniem. Panna Dean, która była kobietą o naprawdę niepospolitej urodzie, lubiła, kiedy entuzjastycznie chwalono jej wdzięki, a najbardziej cieszyły ją wysublimowane pochlebstwa dżentelmenów starej daty. Popatrzyła dużymi niebieskimi oczami na Josepha i oznajmiła, że wie doskonale o jego podbojach miłosnych z czasów młodości, co wzbudziło w nim euforię, a Stephena skłoniło do rzucenia złośliwego komentarza:

      – Hej, Stephenie! – zawołał Edgar Mottisfont, wysiadając z samochodu, który wysłano po niego na dworzec kolejowy.

      – Dzień dobry – odparł Stephen obojętnym tonem.

      – Cóż to za niespodziewana przyjemność – kontynuował Mottisfont, patrząc na niego z nieskrywaną niechęcią.

      – A to niby dlaczego?

      – Hola, hola! – Joseph przerwał wymianę zdań, która nie mogła przynieść niczego dobrego, i stanął pomiędzy mężczyznami. – Mój drogi Edgarze, proszę, wejdź do środka! Pewnie zdążyłeś zmarznąć, zresztą chyba wszyscy zmarzliście. Popatrzcie tylko w niebo! Z całą pewnością Boże Narodzenie będzie białe. Nie zdziwię się, jeśli za dzień lub dwa będziemy mogli jeździć na sankach.

      – A ja się zdziwię – stwierdził Stephen, wchodząc do domu. – Cześć, Mathildo!

      – Właśnie mi się wydawało, że słyszę twój aksamitny głos – powiedziała Mathilda. – Emanujesz życzliwością, słodziutki?

      Usłyszawszy to, Stephen porzucił kwaśną minę i pozwolił sobie na uśmiech. Ale gdy do holu wszedł Nathaniel i powitał go jedynie lekkim skinieniem głowy oraz grzecznym „miło cię widzieć, Stephenie”, nieprzyjemny wyraz wrócił na jego twarz. Wszystkich po kolei obdarzył ponurym spojrzeniem.

      Nathaniel zdawkowo potrząsnął dłonią panny Dean i zareagował stłumionym „och” na jej słowa, że z wielką przyjemnością zgodziła się spędzić Boże Narodzenie w tym ogromnie fascynującym domu. Nie zamierzał tracić więcej czasu i ująwszy Edgara Mottisfonta pod ramię, natychmiast zaprowadził go do swojego gabinetu.

      – Przypomnij mi kiedyś, żebym ci podpowiedziała, jak należy się zachowywać w towarzystwie stryja Nata. – Mathilda odezwała się uprzejmie do panny Dean.

      – Może lepiej zamilkniesz? – warknął Stephen. – Boże, dlaczego ja tutaj przyjechałem?

      – Prawdopodobnie dlatego, że nie miałeś innego wyboru – orzekła Mathilda. Uchwyciwszy jednak pełne konsternacji spojrzenie Josepha, dodała: – Skoro już tu jesteś, to się zachowuj. Valerie, chciałabyś pójść na górę, do pokoju, czy najpierw napijemy się herbaty?

      Panna Dean, której najważniejszą życiową troską była nieskazitelna fryzura i cera, wolała pójść do pokoju. To w jakiś sposób przypomniało Josephowi, że w domu przebywa także jego żona, ale zanim wrócił z nią do salonu, Mathilda odprowadziła już Valerie na piętro.

      Maud, delikatnie zbesztana przez Josepha za to, że nie zeszła na dół przywitać gości, stwierdziła, że nie usłyszała, jak przybyli.

      – Akurat zaczęłam czytać interesującą książkę – oznajmiła. – Dzisiaj wzięłam ją z biblioteki. Ty i Nat też niedawno ją czytaliście i uznaliście, że mi się nie spodoba. Mówię o biografii biednej cesarzowej Austrii. To niesamowite, Joseph, ale ona naprawdę ujeżdżała konie w cyrku!

      Joseph doskonale zdawał sobie sprawę, jakie katusze będą przeżywać goście, jeśli żona zachce im opowiedzieć o tej lub o jakiejkolwiek innej książce, taktownie więc zasugerował, aby odłożyła lekturę na czas po Bożym Narodzeniu, po czym przypomniał, że to właśnie ona powinna się zaopiekować Valerie i zaprowadzić młodą damę do pokoju.

      – Nie, mój drogi – odparła Maud. – Ja z całą pewnością nie mam nic wspólnego z pobytem tutaj tej panny. I dlaczego nie miałabym czytać książki w Boże Narodzenie? To czas tak samo dobry na lekturę jak każdy inny.

      Joseph nie miał wielkiej nadziei, że oderwie żonę od studiowania dziwactw cesarzowej, poklepawszy ją więc z uczuciem po ramieniu, rzucił się w wir pracy. Zirytował służących, bo kazał im natychmiast podawać herbatę, i zaraz potem pobiegł na górę, by spytać Valerie przez drzwi, czy niczego jej nie brakuje.

      Herbatę podano w salonie. Maud odłożyła na bok Życie Elżbiety, cesarzowej Austrii i nalała sobie napoju do filiżanki. Usiadła na sofie – smutna kobieta na tle zdobionych srebrnych naczyń – a kiedy goście po kolei wchodzili do salonu, wyciągała do nich drobną, pulchną rękę z takim samym mechanicznym uśmiechem na ustach i bezbarwnym powitaniem.

      Mathilda, która usiadła obok Maud, roześmiała się, zobaczywszy tytuł książki.

      – Ostatnim razem, kiedy tu byłam, zaczytywałaś się w Pamiętnikach damy dworu – powiedziała z lekką ironią w głosie.

      To sprawiło, że Maud na moment porzuciła sztuczną pozę.

      – Lubię książki tego typu – odpowiedziała z prostotą.

      Gdy w salonie pojawili się Nathaniel i Edgar Mottisfont, Stephen zerwał się z wygodnego fotela i odezwał się mało uprzejmie:

      – Usiądź sobie, stryju.

      Nathaniel zareagował dokładnie tak, jak tego oczekiwał jego bratanek.

      – Och, nie kłopocz się o mnie, chłopcze. Co u ciebie słychać?

      – Wszystko w najlepszym porządku – odparł Stephen. Chciał być trochę grzeczniejszy, więc dodał: – Doskonale wyglądasz i pewnie równie dobrze się czujesz.

      – Jeśli tylko uda mi się zapomnieć na chwilę o tym paskudnym lumbago – odrzekł Nathaniel, niezadowolony, że bratanek nie pamiętał o dokuczającej mu chorobie. – A wczoraj miałem atak rwy kulszowej.

      – Co za nieszczęście – westchnął Stephen.

      – Nasze ciała cierpią, ponieważ jesteśmy śmiertelni – oświadczył Mottisfont i potrząsnął głową. – Latka nam lecą, Nat. Latka lecą.

      – Nonsens!

Скачать книгу