ТОП просматриваемых книг сайта:
Kroków siedem do końca. Piotr Lipiński
Читать онлайн.Название Kroków siedem do końca
Год выпуска 0
isbn 9788381911191
Автор произведения Piotr Lipiński
Жанр Языкознание
Серия Reportaż
Издательство PDW
„Artur” przypominał, że podziemie musi walczyć o dusze rodaków. O wyrwanie ich z trujących doktryn komunizmu. Ale na razie, ze względu na szczupłość środków, udawało się prowadzić wojnę psychologiczną, tylko broniąc się, a nie odpowiadając atakami.
W polityce personalnej kolejność pożądanych cech była taka: morale i charakter, dotychczasowe osiągnięcia, przygotowanie teoretyczne i praktyczne, szczególne uzdolnienia.
Podziemie zamierzało być dla Polaków nie władzą zwierzchnią, a jedynie pomocnikiem w czasie walki. W 1947 roku, mimo że Polskie Stronnictwo Ludowe miało minimalne szanse na wygraną, to zostało wsparte potencjałem podziemia, jako jedyne stronnictwo stało bowiem na prawdziwie polskim gruncie.
WiN za swojego największego sojusznika w walce z komunizmem uważał Kościół katolicki. Komuniści zdawali sobie z tego sprawę, co było widać podczas procesów politycznych.
„Artur” meldował, że podziemie pracowało nad przyszłymi miejscami zrzutów, gromadziło broń i medykamenty w magazynach. Przygotowywało specjalistów do pracy przy radiostacjach oraz w zakresie dywersji i rozpoznania.
Każdy nowy członek konspiracji, zanim został do niej przyjęty, był rozpracowywany. Jako przykrywki do kontaktów używano instytucji i organizacji reżimowych. Niektóre komórki były dublowane – w razie zagrożenia zamrażało się jedną i uruchamiało drugą.
Odzyskanie niepodległości zależało oczywiście głównie od sytuacji międzynarodowej. Od zachodnich aliantów, a przede wszystkim od Stanów Zjednoczonych.
Polacy w miarę swoich możliwości chcieli wziąć udział w przyszłej wojnie. Ale już teraz trzeba było pilnować polityki zagranicznej. Hamować zapędy zachodnich polityków, składających zachodnim Niemcom niebezpieczne dla Polski obietnice oparte na sugestiach, że sprawa granicy nie została ostatecznie przesądzona. Na takich wypowiedziach żerowała potem komunistyczna propaganda.
„Artur” zauważał też, że pod pewnymi względami warunki dla działania podziemia były trudniejsze niż podczas niemieckiej okupacji. To, co wówczas było formalnością, dziś stawało się problemem. Podczas wojny na przykład sprawy mieszkań nie uważano za jakiś kłopot. Teraz każdy lokal objęty był kwaterunkiem i przydziałem, dogodny bardzo trudno było kupić nawet za największe pieniądze. Wielu ludzi podziemia musiało gdzieś pracować na etacie, żeby zdobyć prawo do kwatery potrzebnej w działalności WiN-owskiej. Na wsi ludzie donosili na każdego obcego, który pojawiał się w okolicy. Wszechobecna agentura napawała strachem.
Kraj oplotła sieć konfidentów. Obezwładniła ludzi kontrolowanych na każdym kroku: w pracy, w domu, na spacerze, w podróży. Ubecja stosowała prowokację. Wciągała ludzi do podziemia, aby potem ich aresztować. Stwarzała atmosferę psychozy, tak żeby ojciec bał się syna, a brat – brata.
Po wysłuchaniu relacji „Artura” pułkownik Maciołek opowiedział o oczekiwaniach Amerykanów, którzy nalegali, aby antykomunistyczną działalność Polacy prowadzili wspólnie w jednej organizacji. Przeszkadzały temu jednak wewnętrzne waśnie polskich emigrantów. Choćby rywalizacja Mikołajczyka wspieranego przez chłopów z generałem Andersem popieranym przez wojskowych. A pęknięcia sięgały jeszcze głębiej – Anders rywalizował ze sztabem generalnym.
Skłóceni emigranci czasami – a niektórzy nawet często – topili smutki w alkoholu. Na swoje spotkania zapraszali też „Artura”, bo przecież niedawno dotarł z kraju i potrafił powiedzieć, jak teraz pachną ulice, w co ubierają się dziewczyny. Przy takich okazjach zdarzało mu się rozluźniać konspiracyjny rygor – ale nie tylko przy takich. Raz nawet, wbrew wyraźnym zakazom, wysłał do Polski kartkę pocztową, żeby się o niego nie martwili.
Trzy tygodnie po tym, jak „Artur” dotarł do Monachium, Józef Maciołek zaprosił go na Wigilię. Znowu w ścisłej tajemnicy.
Zgodnie z rozkazem kurier poszedł wieczorem pod dom towarowy na Karlsplatz. O dziewiętnastej zajechał tam czarny ford, z którego wysiadł „Ryszard”, znany mu już kierownik kursu dywersyjnego. Wewnątrz czekał Józef Maciołek. Zaciągnęli firanki w oknach auta, aby „Artur” stracił orientację, gdzie się znajdują. Po dziesięciu minutach zatrzymali się pod dwupiętrową willą, ogrodzoną pomalowanymi na zielono drewnianymi sztachetami. Budynek porośnięty był chmielem, otoczenie tonęło w mroku. „Artur”, dobrze wyszkolony konspirator, odruchowo zapamiętywał szczegóły: przy drodze brzoza i dwa świerki. Przy wejściu brak tabliczki z adresem.
Czuł, że wciąż nie ufają mu w pełni. Nadal starają się ukrywać niektóre sprawy. Choć zaprosili go na Wigilię, to zadbali o to, aby nie potrafił odtworzyć położenia willi. To było inne miejsce niż rezydencja, w której „Artur” rozmawiał z pułkownikiem Maciołkiem.
Przy stole na parterze czekali już pracownicy Delegatury. Maciołek krótko przemówił, a potem łamał się opłatkiem z innymi. Wieczerzali dwie godziny.
„Artur” pomyślał, że pewnie spotkali się w siedzibie szkoły dywersji. Czterej młodzi ludzie siedzący przy stole byli prawdopodobnie kursantami, których zamierzano zrzucić na terytorium Polski. Ale oczywiście nie pytał o żadne szczegóły.
Kilka dni później do tej samej siedziby kursu zawiózł go jeden z instruktorów, „Wojtek” – ale już bez zgody zwierzchników. Co wywołało mały skandal. A wszystko znowu przez alkohol.
„Artur” zaprzyjaźnił się z „Wojtkiem”. Wieczorami często wypijali butelkę whisky, którą stawiał ten drugi. W sylwestra „Artur” poszedł do „Wojtka” i przyniósł swój alkohol. Kiedy w obu butelkach pokazało się dno, „Artur” pożalił się, że ogarnia go chandra. Niedługo miał wracać do Polski. W razie wpadki groziło mu wahadło, czyli śmierć przez powieszenie. Albo dożywocie. Tu w Monachium nie miał nikogo bliskiego. Żadnej rodziny. Tylko cztery ściany. Plątały się zmieszane z wódką słowa. Na koniec „Artur” powiedział, że wraca do siebie i będzie dalej pił do lustra. Już zmierzał chwiejnie do wyjścia, kiedy „Wojtek” chwycił go za ubranie, po czym zaciągnął na dół do taksówki. Razem pojechali na noworoczną imprezę w tajnym ośrodku. „Artur” właściwie nie powinien tam znowu trafić, bo wszystkich obowiązywała tajemnica. Ale tym razem polskie uczucia zwyciężyły nad amerykańskim rozumem. Chłodnym i beznamiętnym Amerykanom bardzo nie spodobała się polska przyjacielskość. Polakom – przeciwnie. „Artur” wzbudził podziw tych, którzy przygotowywali się do kursu szpiegowskiego. Jednym z nich był Stefan Skrzyszowski, który wcześniej przedostał się z Polski do Niemiec na polecenie oficera WiN – podobnie jak „Artur”.
„Artur” już wtedy objawiał gawędziarskie talenty, które rozwinęły się w pełni wiele lat później. Za sprawą narracyjnych umiejętności bywał duszą towarzystwa. Barwnie, ze szczegółami opowiadał ludziom z Delegatury o tym, jak wysłano go z misją właśnie do nich, na Zachód.
Pierwsze latarnie zapalały się nad Marszałkowską, podejmując nierówną walkę z mrokiem zapadającym na głównej ulicy w Warszawie. Chodnikiem do domów spływały tłumy ludzi. Wypluci przez fabryki i urzędy, popychani wskazówkami zegara, który obwieścił koniec dniówki, beznamiętnie mijali „Artura”.
A on w tej ulewie ludzi wypatrywał jednej kropli. Z myślą o tym nieznanym człowieku wyciągnął z kieszenie umówiony znak: gazetę z naderwanym rogiem.
Dwie minuty później zobaczył zmierzającego w jego stronę mężczyznę, którego zdecydowany krok zdawał się demonstrować, że właśnie zauważył kogoś znajomego, choć dawno nie widzianego.
– Skąd ja pana znam? – zapytał, gdy podszedł do „Artura”.
– Z