Скачать книгу

17

      Alison

      – Alison – mówi Karen.

      – Tak – odpowiadam i przenoszę wzrok z ptaków na jej łagodną twarz.

      – Chcę powiedzieć, że jest mi przykro, że nie mogłaś zostać ostatnim razem. Moja praca polega na słuchaniu tego, co mówisz, i pomaganiu ci się trzymać. Nie wiem, czy ostatnio mi się to udało.

      – Nie… To nie była twoja wina. Zupełnie. Miałam zły dzień. Wyjątkowo zły dzień – dodaję. Karen kiwa głową i przez chwilę na mnie patrzy, może czeka, aż zacznę mówić. Nie zaczynam.

      – Oddycha ci się już lepiej?

      – Nie. No, może trochę. Te problemy przychodzą i odchodzą. – Karen kiwa głową. Gdy się nie odzywa, mówię dalej. – Wrzuciłam broń męża do jeziora. – Na jej profesjonalnie spokojnej twarzy pojawia się przerażenie.

      – Kiedy?

      – Wczoraj w nocy. A gdy byłam tam nad jeziorem, czułam jej bliskość. Tak ogromną bliskość. Jakby wysyłała mi znak.

      – Znak?

      – Tak, znak. – I gdy wypowiadam to słowo, uświadamiam sobie, że brzmię jak wariatka. Chciałam powiedzieć Karen, że gdy stałam przy jeziorze i nagle usłyszałam coraz głośniejszy odgłos bicia serca, poczułam iskierkę nadziei, potem jednak musiałabym jej powiedzieć, że to był tylko pociąg, chociaż oczywiście był to zbyt duży zbieg okoliczności, żeby nie potraktować go jak znaku. Ale Karen patrzy na mnie w taki sposób, że od razu widzę, iż mnie nie zrozumie. Prostuję się w fotelu, przez chwilę patrzę na ptaki. – Chodzi mi o to, że czasami wydaje mi się bardzo blisko.

      Karen kiwa głową, czeka, aż będę mówić dalej, ale ja nie mówię.

      – Przychodzisz tu od prawie czterech miesięcy – odzywa się po chwili. – Pomyślałam, że może spróbujemy włączyć do naszych spotkań pewne techniki regresji.

      Wzruszam ramionami i wracam do ptaków. Dwadzieścia dwa ptaki, wysoko w górze, rozcinające skrzydłami powietrze, tworzące strzałę lecącą na południe: jak one to robią? Karen Fritz coś mówi.

      – Co?

      – Opowiesz mi o tym, co wydarzyło się szóstego lipca?

      Nie, myślę. Nie mogę. Jak miałabym znaleźć odpowiednie słowa? Ale kiwam głową. Zamykam oczy. A potem tam wracam.

      ***

      Praktycznie czuję ziemisty zapach jeziora i sypki piasek między palcami.

      Siedzę na trawie i patrzę na jezioro, na grupkę dzieci. Ja też wychowałam się w pobliżu wody i jestem poruszona faktem, że patrzę, jak moje dziecko bawi się na płyciźnie tak samo, jak ja bawiłam się w jej wieku. Patrzę na Amalie siedzącą po pas w mętnej, nakrapianej słońcem wodzie. Trzyma żółte wiaderko i czerwoną łopatkę, chlapie wodą i piszczy, z jej długich, rozpuszczonych włosów kapie woda. Niedawno przestała być krępym, pulchnym maluchem i jak na swój wiek jest wysoka i szczupła. Często zerka w moją stronę, odnajduje mnie wzrokiem wśród innych rodziców i się do mnie uśmiecha. Jestem wkurzona, że Sindrego z nami nie ma. Przyniósł tu z samochodu koc piknikowy i przenośną lodówkę, poszukał wolnego miejsca na trawie, a potem pomógł mi rozłożyć koc. Zamiast jednak usiąść obok mnie, wyciągnął ze swojej sportowej torby buty do biegania i zdjął japonki. Uśmiechnął się do mnie smutno, a potem szybko mnie pocałował i wbiegł na ścieżkę prowadzącą do otaczającego jezioro lasu.

      Wstaję, osłaniam oczy przed cudownie ciepłym latem, patrzę na spokojną, brązową wodę po drugiej stronie w poszukiwaniu mojego biegającego męża, myślę, że może uda mi się go dostrzec w jasnożółtej kamizelce do biegania, ale jednak nie. Czasami mam wrażenie, że jestem cały czas sama. Gdy Sindre nie jest w pracy, to jeździ na rowerze albo biega, albo jest na nartach, albo się wspina, albo poluje, albo gra w piłkę z „chłopakami”, którzy wcale już nie są chłopakami, ale łysiejącymi prawnikami i biznesmenami pod pięćdziesiątkę. To, co zaczęło się jako zachęta do odzyskania sprawności z militarnych czasów, zamieniło się w dość ekstremalną pogoń za kondycją i z każdym miesiącem przynosi do domu coraz droższy sprzęt, zapisuje się na maratony, wyścigi i różne turnieje w całej Norwegii. Zaczęłam tęsknić za lekko zmęczonym, normalnym Sindre, za którego wyszłam za mąż.

      Patrzę z powrotem na Amalie, ale ona nie siedzi już na środku niewielkiej grupki dzieci w jej wieku. Biega tam tyle maluchów, wszystkie się chlapią i pływają, że stały się czymś w rodzaju jednego wspólnego ciała, jednego giganta zrobionego z delikatnej, białek skóry w różnokolorowych kostiumach kąpielowych, z dmuchanymi zabawkami, w rękawkach i z mokrymi włosami. Zanim mam czas na panikę, Amalie staje przede mną, drży, ściąga rękawki i rzuca je na koc.

      – Czy mogę teraz zjeść lody? – Kiwam głową i biorę ją za zimną, mokrą rączkę. Po kilku minutach dochodzimy do pobliskiej budki z lodami, przeskakujemy po niewielkich fragmentach wolnej trawy, na której nie ma opalających się, jedzących i smarujących się kremami do opalania rodzin. W drodze z powrotem na koc Amalie dostrzega Sindrego, siedzącego i wpatrującego się w urocze pandemonium w wodzie, ocierającego pot z czoła. – Tatusiu! – krzyczy i do niego biegnie, lody waniliowe kapią po jej małym nadgarstku. Podnosi ją i bierze gryza jej lodów, Amalie piszczy. Uśmiecham się i kładę obok nich, opieram głowę o kolano Sindrego.

      – Boże, to jest jakieś szaleństwo – mówi. – Słyszałem wrzaski tych dzieciaków po drugiej stronie jeziora.

      – Tak, powinniśmy już się zbierać. Dzisiaj po południu musimy się spakować i iść wcześniej spać, lot mamy o wpół do siódmej rano, pamiętasz? – Sindre krzywi się i kiwa głową, równocześnie wycierając słodki strumyk, spływający wzdłuż całej ręki Amalie i kapiący na jej kostium kąpielowy z Królową Elsą.

      – Dobrze, za pół godziny idziemy – mówi. – A jak się spakujemy, to ja, eee, pójdę jeszcze pojeździć z Espenem na rowerze. To nie potrwa długo. We Włoszech nie będę miał tyle czasu na ćwiczenia – bo przez cały czas będę lenić się przy basenie z moją wspaniałą żonką. – Ściska moje ramię, a ja przewracam oczami, on jednak tego nie zauważa, bo mam okulary przeciwsłoneczne.

      – Mhm – odpowiadam.

      – Chcę jeszcze popływać! – mówi Amalie.

      – Kochanie, najpierw dokończ lody – odpowiadam. – Masz jeszcze pół godziny.

      – Pobiegam sobie jeszcze przez piętnaście minut, dobrze? – Sindre zdejmuje moją głowę ze swoich kolan i delikatnie podkłada pod nią moją torebkę, a potem z zaskakującą sprawnością zrywa się z miejsca i odbiega, zanim udaje mi się cokolwiek odpowiedzieć. Zamykam oczy i biorę kilka głębokich oddechów, lekko głaszcząc Amalie po mokrych włosach.

      ***

      Musiałam na chwilę zasnąć. Ale to nie mogło być dłużej niż chwilka. Sindre stoi nade mną i coś mówi. Szybko wstaję, pulsuje mi w głowie.

      – Co?

      – Możesz iść po Amalie? Zacznę zbierać nasze rzeczy – mówi, podnosząc okulary przeciwsłoneczne, patrząc na wodę.

      – Ale… nie miałeś iść biegać?

      – Już wróciłem. Gdzie jest Amalie?

      – Ona… ona była tam – mówię. – Pójdę po nią.

      – Nie widzę jej.

      Wstaję i od niego odchodzę, przyglądam się wbiegającym do wody i wybiegającym z niej dzieciakom, niosącym wiaderka wody, niemowlętom z zapiaszczonymi pupami, starszym dzieciom dalej we wodzie, siedzącym na dmuchanych krokodylach i flamingach. Nigdzie

Скачать книгу