ТОП просматриваемых книг сайта:
Lalka, tom pierwszy. Болеслав Прус
Читать онлайн.Название Lalka, tom pierwszy
Год выпуска 0
isbn
Автор произведения Болеслав Прус
Жанр Повести
Издательство Public Domain
A jak ona rozmawiała ze mną. Ile tam było pogardy dla marnego kupca… »Zapłać temu panu!…« Paradne są te wielkie damy; próżniak, szuler, nawet złodziej, byle miał nazwisko, stanowi dla nich dobre towarzystwo, choćby fizjognomią zamiast ojca przypominał lokaja swej matki. Ale kupiec – jest pariasem180… Co mnie to wreszcie obchodzi; gnijcie sobie w spokoju!”
Znowu dodał jedną kolumnę nie uważając nawet, co się dzieje w sklepie.
„Skąd ona wie – myślał dalej – że ja kupiłem serwis i srebra?… A jak wybadywała, czym nie zapłacił więcej niż warte! Z przyjemnością ofiarowałbym im ten pamiątkowy drobiazg. Winienem jej dozgonną wdzięczność, bo gdyby nie szał dla niej, nie dorobiłbym się majątku i spleśniałbym za kantorkiem. A teraz może mi smutno będzie bez tych żalów, rozpaczy i nadziei… Głupie życie!… Po ziemi gonimy marę, którą każdy nosi we własnym sercu, i dopiero gdy stamtąd ucieknie, poznajemy, że to był obłęd… No, nigdy bym nie przypuszczał, że mogą istnieć tak cudowne kuracje. Przed godziną byłem pełen trucizny, a w tej chwili jestem tak spokojny i – jakiś pusty, jakby uciekła ze mnie dusza i wnętrzności, a została tylko skóra i odzież. Co ja teraz będę robił? czym będę żył?… Chyba pojadę na wystawę do Paryża181, a potem w Alpy…”
W tej chwili zbliżył się do niego na palcach Rzecki i szepnął:
– Pyszny jest ten Mraczewski, co? Jak on umie rozmawiać z kobietami!
– Jak fryzjerczyk, którego uzuchwalono – odpowiedział Wokulski nie odrywając oczu od księgi.
– Nasze klientki zrobiły go takim – odpowiedział stary subiekt, lecz widząc, że przeszkadza pryncypałowi, cofnął się. Wokulski znowu wpadł w zadumę. Nieznacznie spojrzał na Mraczewskiego i dopiero w tej chwili zauważył, że młody człowiek ma coś szczególnego w fizjognomii.
„Tak – myślał – on jest bezczelnie głupi i zapewne dlatego podoba się kobietom.”
Śmiać mu się chciało i ze spojrzeń panny Izabeli, wysyłanych pod adresem pięknego młodzieńca, i z własnych przywidzeń, które dziś tak nagle go opuściły.
Wtem drgnął; usłyszał imię panny Izabeli i spostrzegł, że w sklepie nie ma nikogo z gości.
– No, ale dzisiaj toś się pan nie ukrywał ze swoimi amorami – mówił ze smutnym uśmiechem Klejn do Mraczewskiego.
– Ale bo jak ona na mnie patrzyła, to ach!… – westchnął Mraczewski, jedną rękę kładąc na piersi, drugą podkręcając wąsika. – Jestem pewny – mówił – że za parę dni otrzymam wonny bilecik. Potem – pierwsza schadzka, potem: „dla pana łamię zasady, w jakich mnie wychowano”, a potem: „czy nie gardzisz mną?” Chwila wcześniej jest bardzo rozkoszną, ale w chwilę później człowiek jest tak zakłopotany…
– Co pan blagujesz! – przerwał mu Lisiecki. – Znamy przecież pańskie konkiety182: nazywają się Matyldami, którym pan imponujesz porcją pieczeni i kuflem piwa.
– Matyldy są na co dzień, damy na święta. Ale Iza będzie największym świętem. Słowo honoru daję, że nie znam kobiety, która by na mnie tak piekielne robiła wrażenie… No, ale bo też i ona lgnie do mnie!
Trzasnęły drzwi i do sklepu wszedł jegomość szpakowaty; zażądał breloku183 do zegarka, a krzyczał i stukał laską tak mocno, jakby miał zamiar kupić całą japońszczyznę.
Wokulski słuchał przechwałek Mraczewskiego bez ruchu. Doświadczał wrażenia, jakby mu na głowę i na piersi spadały ciężary.
– W rezultacie nic mnie to nie obchodzi – szepnął.
Po szpakowatym jegomościu weszła do sklepu dama żądająca parasola, później pan w średnim wieku chcący nabyć kapelusz, potem młody człowiek żądający cygarnicy, nareszcie trzy panny, z których jedna kazała podać sobie rękawiczki Szolca184, ale koniecznie Szolca, bo innych nie używa.
Wokulski złożył księgę, z wolna podniósł się z fotelu i sięgnąwszy po kapelusz stojący na kantorku skierował się ku drzwiom. Czuł brak oddechu i jakby rozsadzanie czaszki.
Pan Ignacy zabiegł mu drogę.
– Wychodzisz?… Może zajrzysz do tamtego sklepu – rzekł.
– Nigdzie nie zajrzę, jestem zmęczony – odpowiedział Wokulski nie patrząc mu w oczy.
Gdy wyszedł, Lisiecki trącił Rzeckiego w ramię.
– Coś stary jakby zaczynał robić bokami – szepnął.
– No – odparł pan Ignacy – puszczenie w ruch takiego interesu jak moskiewski to nie chy-chy. Rozumie się.
– Po cóż się w to wdaje?
– Po to, żeby miał nam z czego pensje podwyższać – surowo odpowiedział pan Ignacy.
– A niechże sobie zakłada sto nowych interesów, nawet w Irkucku, byle tak co roku podwyższał – rzekł Lisiecki. – Ja z nim się o to spierać nie będę. Ale swoją drogą, uważam, że jest diabelnie zmieniony, osobliwie dzisiaj. Żydzi, panie, Żydzi – dodał – jak zwąchają jego projekta, dadzą mu łupnia.
– Co tam Żydzi…
– Żydzi, mówię, Żydzi!… Wszystkich trzymają za łeb i nie pozwolą, ażeby im bruździł jakiś Wokulski, nie Żyd ani nawet meches185.
– Wokulski zwiąże się ze szlachtą – odpowiedział Ignacy – a i tam są kapitały.
– Kto wie, co gorsze: Żyd czy szlachcic – wtrącił mimochodem Klejn i podniósł brwi w sposób bardzo żałosny.
VIII. Medytacje
Znalazłszy się na ulicy Wokulski stanął na chodniku, jakby namyślając się, dokąd iść. Nie ciągnęło go nic w żadną stronę. Dopiero gdy przypadkiem spojrzał w prawo, na swój nowo wykończony sklep, przed którym już zatrzymywali się ludzie, odwrócił się ze wstrętem i poszedł w lewo.
„Dziwna rzecz, jak mnie to wszystko mało obchodzi” – rzekł do siebie. Potem myślał o tych kilkunastu ludziach, którym już daje zajęcie, i o tych kilkudziesięciu, którzy od pierwszego maja mieli dostać u niego zajęcie, o tych setkach, dla których w ciągu roku miał stworzyć nowe źródła pracy, i o tych tysiącach, którzy dzięki jego tanim towarom mogliby sobie poprawić nędzny byt – i – czuł, że ci wszyscy ludzie i ich rodziny nic go w tej chwili nie interesują.
„Sklep odstąpię, nie zawiążę spółki i wyjadę za granicę” – myślał.
„A zawód, jaki zrobisz ludziom, którzy w tobie położyli nadzieję?”
„Zawód?… Alboż mnie samego nie spotkał zawód?…”
Wokulski idąc poczuł jakąś niewygodę; lecz dopiero zastanowiwszy się osądził, że męczy go ciągłe ustępowanie z drogi; przeszedł więc na drugą stronę ulicy, gdzie ruch był mniejszy.
„A jednak ten Mraczewski jest infamis186! – myślał. – Jak można mówić takie rzeczy w sklepie? »Za parę dni otrzymam bilecik, a potem – schadzka!… Ha, sama sobie winna, nie trzeba kokietować błaznów… Zresztą – wszystko mi jedno.”
Czuł w duszy dziwną pustkę, a na samym jej dnie coś, jakby kroplę piekącej goryczy. Żadnych sił, żadnych pragnień, nic, tylko tę kroplę tak małą, że jej niepodobna
180
181
182
183
184
185
186