Скачать книгу

szlafrok i ostrożnie zeszła po schodach na parter. Tuż za nią dreptał pies. Najpierw sprawdziła drzwi wejściowe, a gdy się okazało, że są porządnie zamknięte, wzruszyła ramionami. Miała ochotę popukać się w głowę, ale na wszelki wypadek, mijając kolejne pomieszczenia, rozglądała się, szukając źródła hałasu. Nie znalazła niczego niezwykłego, aż do momentu, gdy weszła do dawnego pokoju siostry. Zamurowało ją w progu.

      – O jasna góralska! – wyrwało się jej.

      Wszystkie eksponaty, które starannie poukładała pod ścianą w równych rządkach, walały się teraz po podłodze.

      – Jakim cudem to wszystko tak się powywracało? – Pytanie rzucone w przestrzeń było retoryczne, jednak świadomość, że nikt jej nie mógł usłyszeć, pozwalała nie trzymać emocji na wodzy, jak to zwykle robiła przy innych. – No po prostu genialnie! – zdenerwowała się, omijając przeszkody, by dotrzeć do okna. – Zawału można dostać w tym domu. Ostatnio ciągle coś się tu tłucze, jak marek po piekle – marudziła.

      Pociągnęła za klamkę, ale okno było szczelnie zamknięte, tak jak je zostawiła wieczorem.

      – No wiecie co? – Coraz bardziej zdziwiona wzięła się pod boki i spojrzała na pobojowisko.

      Pies myszkujący wśród przewróconych przedmiotów spojrzał na nią czarnymi oczkami, po czym wrócił do obwąchiwania koła od Elwiry. Joanna tylko westchnęła i zaczęła odkładać przedmioty na miejsce.

      – Pewnie spadła ta beczułka ze szczytu i postrącała wszystko jak kręgle – mówiła do siebie. – Tofik, zostawże to koło. Zgłupiałeś już do szczętu?

      W tym momencie w sypialni rozległ się dzwonek telefonu. Z rozwichrzoną czupryną i nadal boso, Joasia popędziła z powrotem na górę.

      – Słucham, Joanna Podlaska – rzuciła do aparatu, wsuwając na nos okulary, o których wcześniej z emocji zapomniała.

      – Pani Joanno, tu Marczewska ze sklepu. Przepraszam, że tak wcześnie, ale… Widzi pani, muszę zrezygnować z tych toreb plażowych, które zamawiałam przed wakacjami.

      – Jak to? – Joanna była niemile zaskoczona. – Miałam je przywieźć w tym tygodniu. Właśnie skończyłam ozdabiać ostatnie sztuki.

      – Tak, ja wiem, że powinnam panią wcześniej uprzedzić, ale nic nie mogę poradzić. Widzi pani, trafił się kupiec na nasz sklep, a pani wie, jak ostatnio marnie szły nam z mężem interesy. Ludzie nie mają pieniędzy na chleb, a co dopiero na artystyczne rękodzieła. Dlatego dzwonię do wszystkich moich dostawców i uprzedzam, że nasza współpraca niestety musi się skończyć. Sama pani rozumie.

      – Ale pani Marczewska! To jest dwadzieścia sztuk torebek. Jeśli nie sprzedam ich w wakacje, będą musiały leżeć cały rok, bo po co komu jesienią torby na plażę? Przecież sama to pani wymyśliła. – Joannie momentalnie podniosło się ciśnienie.

      – Dlatego mówię, że mi przykro. Sprzeda je pani przez internet albo co. Wyroby szydełkowe są nadal modne.

      Kontrahentka tłumaczyła się dalej, ale Joanna chwilowo przestała słuchać. Dopiero w tej chwili dotarło do niej, że traci drugi ważny punkt, w którym sprzedawała swoje wyroby. W tej sytuacji zostawał jej tylko sklep internetowy, przynoszący coraz mniejsze zyski, oraz pasmanteria w miasteczku, której właścicielka brała od niej różne drobiazgi w postaci ręcznie dzierganych koronek czy niewielkich serwetek. W obliczu tej klęski piękny letni dzień za oknem i radosne świergotanie ptaków w ogrodzie stały się nagle dość ironicznym tłem dla rozważań o przyszłości.

      „Po prostu świetnie – pomyślała niewesoło. – Mama urwie mi głowę, że zmusiłam ją do robienia tych torebek po nocach. Miał być z tego porządny zarobek”.

      – To jak? Mogę liczyć, że pani przyjedzie? – Głos rozmówczyni wyrwał ją z zadumy.

      – Słucham? A tak, oczywiście – odparła szybko tak uprzejmym tonem, na jaki mogła się w tej chwili zdobyć. – Na pewno przyjadę. Do widzenia.

      Rzuciła telefon na łóżko i z ciężkim westchnieniem spuściła głowę. Na dole zaszczekał pies, ale chwilowo nie miała ochoty ruszyć się z miejsca. Gdy jednak dobiegło ją brzęczenie domofonu przy furtce, poczłapała do okna i zobaczyła machającego do niej listonosza.

      – Pani Joasiu! – wołał starszy mężczyzna. – Poczta!

      – Już idę, panie Władku! Pan wejdzie! – krzyknęła i zbiegła na dół. Po drodze zatrzymała się przed lustrem i szybkimi ruchami przyczesała sterczące włosy.

      – Dzisiaj jestem trochę wcześniej, ale potem ten upał… – zaczął listonosz, uchylając czapki, gdy nagle się zachwiał. Między nogami śmignął mu jak strzała jamnik. – O Matko Boska! – jęknął. – Czy ten pani pies myśli, że ogarem jest, czy co?

      – Tofik! – Okrzyk Joanny nie odniósł żadnego skutku, bo pies już dawno zniknął w ogrodzie na tyłach domu, obszczekując jakiegoś kreta lub jeża. – Przepraszam pana, taki mi się wariat trafił. – Uśmiechnęła się rozbrajająco. – Ale za to wierny. Co pan ma dla mnie?

      – Jak zwykle rachunki, pani Joasiu. Cóż by innego? Teraz ludzie listów nie piszą, a i nawet przed świętami kartek coraz mniej. Tylko patrzeć, jak mnie z roboty wyrzucą i zastąpią jakimś kurierem czy kim. Za stary ja, żeby te wszystkie paczki dźwigać. – Pokazał na wielką torbę wypełnioną grubymi przesyłkami. – Ramię obrywają, a ja mam reumatyzm.

      – Jaki znowu stary? – Joanna sięgnęła po koperty i spojrzała na niego kokieteryjnie. – Pan jest dopiero w sile wieku, panie Władku. A mężczyzna im starszy, tym ciekawszy, bo ma więcej mądrych rzeczy do powiedzenia.

      Listonosz aż się rozpromienił.

      – Pani to zawsze wie, co powiedzieć, żeby się człowiekowi humor poprawił. Mogłem wrzucić te listy do skrzynki, bo to zwykłe są, ale tak miło z rana pogadać z taką śliczną panną.

      Joannę rozbawił ten komplement.

      – To do widzenia, panie Władku. Dziękuję.

      – Aha, pani Joasiu… – Mężczyzna zatrzymał się jeszcze na schodach z niepewną miną. – Wie pani… Żona mi mówiła wczoraj, że ten pani Tomek wrócił z zagranicy. Na urlop podobno.

      – Słucham? – zdębiała. W jednej chwili przyjemna atmosfera prysła jak bańka mydlana.

      – No, narzeczony, co to go pani pogoniła kilka lat temu. Ponoć na wsi u dziadków siedzi. W przychodni mówili, że zarobił kupę pieniędzy za granicą, bo teraz jeździ takim czerwonym audikiem kabrioletem. – W głosie mężczyzny dało się słyszeć podziw zmieszany z zazdrością. – Młodzi to teraz mają takie możliwości. Nie to, co my w komunizmie.

      – Czerwonym…? – W ułamku sekundy Joannie mignął przed oczami obraz sprzed kilku tygodni, gdy na rynku rozmawiała z Martą.

      – Pomyślałem, że lepiej, żeby się pani dowiedziała od kogoś życzliwego, zanim pani pójdzie do piekarni po bułki – stwierdził znacząco i odchrząknął. – Ludzie w przychodni gadali, że on… tego… – plątał się.

      – Niech pan mówi.

      – No, że podobno wrócił z tych Australii czy gdzie go poniosło i teraz pracuje w Szwajcarii, bo tam dostał lepszą ofertę.

      – Aha – mruknęła oszołomiona Joanna.

      – No i… to ja już lepiej polecę, pani Joasiu. – Popatrzył jeszcze z osobliwą miną. – Wszystkiego dobrego życzę i pozdrowienia dla mamusi. Do widzenia.

      – Do widzenia – odparła sztywno. – Cudownie! Tylko tego mi brakowało do szczęścia – mruknęła

Скачать книгу