ТОП просматриваемых книг сайта:
Kocie chrzciny. Małgorzata Sidz
Читать онлайн.Название Kocie chrzciny
Год выпуска 0
isbn 9788380499904
Автор произведения Małgorzata Sidz
Жанр Документальная литература
Серия Reportaż
Издательство PDW
Drugi syn powoli zabiera się do rozpalania ognia pod balią. Rodzice doprawiają mięso. Może pora już zabrać łososia z sauny? Trzeba pójść do domu po przyprawy i sosy. Chłopak z dziewczyną idą razem – trochę tam strasznie w pojedynkę. Zostawiają buty przed drzwiami, żeby nie zniszczyć drewnianej podłogi. Na półkach i szafkach z ciemnego drewna stoją oprawione w ramki fotografie gorzej i lepiej pamiętanych członków rodziny. Dom pełen jest wspomnień. Żyje własnym życiem już od ponad sześćdziesięciu lat.
W toalecie leży stosik Kaczorów Donaldów z lat siedemdziesiątych. Na framudze drzwi widać pozaznaczany dwukolorowymi kredkami wzrost. Metr, metr dwadzieścia dwa, metr pięćdziesiąt, metr sześćdziesiąt dwa. Dookoła medale i dyplomy od największego fińskiego banku – babcia pracowała tam całe życie. Wśród starych ścian słychać jeszcze wieczorami śmiech dzieci i wojenne opowiadania dziadka. Słychać, jak mały Tomi krzyczy do taty, żeby dał mu poprowadzić samochód po ścieżce, i jak mała Karin grabi piasek na plaży. Jak rodzice obserwują ich zza firanki i przytulają się dumni.
Dzisiaj Tomi przywiózł własnym samochodem do mökki całą rodzinę. Synowi i jego dziewczynie powierzył mały domek, który sam wybudował. Piękne drewno, dwa piętra, okna w dachu do obserwowania gwiazd. Wstawił tam nawet zmywarkę. Chodzi przecież o wygodę, o to, żeby przez te parę tygodni w roku spędzane w mökki cieszyć się nieograniczonym szczęściem i swobodą. Pić zdrowie dziadka i babci w domu, w którym ich już nie ma, i cieszyć się myślą, że nowe pokolenie jest już tutaj. Gotowe, by wypełnić te puste ściany swoją obecnością. I wybudować kolejny domek.
30 kwietnia. Przed niskim, drewnianym budyneczkiem studiów o Azji Wschodniej skwierczy marynowany po koreańsku boczek. Tłuszcz tryska do sałatki, na biały obrus i do ziemniaków. Cztery długie stoły, a właściwie ławki szkolne, powoli uwalniają się od ciężaru fińskich i azjatyckich potraw. Siwiejący profesor w króliczych uszkach na głowie przygotowuje tradycyjny poncz na trzy sposoby, co sprowadza się do mieszania wódki z różnokolorowymi napojami gazowanymi. Ten z napojem malinowym opatrzony jest flagą Japonii. Czerwona fanta to Chiny, a dżin z pływającymi kawałkami ciemnych winogron – Korea. Jego młodszy kolega, który włożył kapelusz w kształcie beczki piwa, napełnia studentom kieliszki szampanem. Pani profesor w uszkach Myszki Miki bawi się z nimi w przechodzenie pod liną.
Studenci idący na koncert zbaczają z leśnej dróżki zwabieni głośnym k-popem, śmiechem i zapachem mięsa i grillowanych warzyw. Jest dużo alkoholu. Nawet mieszkające na kampusie wiewiórki zainteresowały się wydarzeniem i bezpiecznie, z pozycji niedalekiego krzaczka, obserwują, kiedy na ziemię spadną okruszki. Wróble obskakują rower, na którym ktoś zostawił kromkę czarnego pieczywa.
Około południa do stojących pod budynkiem dołączają kolejni studenci i rusza długa parada. Najważniejsi poniosą flagi swoich wydziałów, reszta kolorowe baloniki. Jest Kubuś Puchatek, Chewbacca i wielka dmuchana butelka szampana. Wśród nich grają na bębnach, słychać wuwuzele, ktoś rozrzuca konfetti i serpentyny, które inni zarzucają sobie potem na szyje. Ludzie machają do idących w paradzie z balkonów. Jest głośno, trochę brudno i bardzo pijanie.
Większość studentów nosi dziś kombinezony z naszywkami z odbytych wycieczek i przeżytych imprez. Kolory kombinezonów reprezentują konkretne wydziały, można też na nich napisać swoje imię flamastrem. Należy je zakładać na wszystkie imprezy i nie wolno ich nigdy prać. Kupuje się je tanio, ale w zamian zostaje się żywą reklamą sponsora. Medycyna na przykład nosi kombinezon w kolorze białym i reklamuje buranę – najpopularniejsze w Finlandii tabletki na ból głowy. Przydadzą się jutro.
Są koncerty, jest wesołe miasteczko, ktoś nadmuchał plastikowy basenik. Po rzece płyną wystrugane z byle czego kajaki, odważniejsi piją wódkę w pontonach. Niektórzy noszą kurtki, inni chodzą bez koszulek. Nawet głowa Lenina przystrojona jest w hawajski lei i kolorową czapeczkę. Młodzi, tańcząc na ulicy, podążają za paradą. W siatkach z Lidla niosą sześcio- i dziesięciopaki taniego piwa i wino w dwulitrowych kartonach z kranikiem. Na parę dni miasto zostało opanowane przez studentów i zatraca się w radosnym chaosie młodości.
Po koncertach, wspólnych śpiewach i przemówieniach pora, żeby wreszcie założyć marynarskie czapeczki. Zaraz będzie odliczanie. Czapeczki ze swoim nazwiskiem Finowie dostają po ukończeniu liceum. Przydają się potem przy wielu okazjach – między innymi na Vappu, święcie Pierwszego Maja, które najhuczniej obchodzone jest w przeddzień. Trzy, dwa, jeden – strzał korków! Z każdej strony rozlewa się strumień wina musującego. Można założyć czapeczki. Brudne kombinezony stają się jeszcze brudniejsze od lepkiego szampana. Młodsi popisują się, wypijając całą butelkę naraz. Rodzice przypatrują się im z wyrozumiałym uśmiechem. Ich czapeczki są już nieco wyblakłe, ale w rękach mają te same butelki taniego prosecco, a u boku znajomych ze szkoły, z którymi świętowali dwadzieścia lat temu.
Stoimy w grupie sześciu osób. Czapeczki na głowach, pierwszy szampan wypity. Ktoś schował korek na pamiątkę. Jeszcze tylko parę szybkich zdjęć grupowych i pora się zbierać. Nicklas zdejmuje czapeczkę i mówi:
– No to za godzinę to samo po szwedzku.
Tata zapłaci
Według książki komika Alfreda Backi Överlevnadshandbok för finlandssvenskar [Podręcznik przetrwania dla szwedzkojęzycznych Finów] szwedzkojęzycznego Fina poznać można już chwilę po urodzeniu – wystarczy obok kołyski położyć kartkę i długopis, a od razu odezwie się w nim odruch pisania podań. Podań o dofinansowanie, oczywiście, do jednego z wielu ustanowionych dla mniejszości funduszy.
Marie[1] pracuje w biurze Centrum Szwedzkojęzycznego Luckan w mieście Turku, po szwedzku Åbo. Zajmuje się promocją wydarzeń kulturalnych, fakturami, telefonami i – a jakże – rozpatrywaniem podań. Od godziny pijemy ciężką w smaku i zapachu herbatę ze smoły, to znaczy z dziegciu. Finowie kochają jej zdrowy zapach, który kojarzy im się z wilgotnym lasem i ciepłem kamiennego kominka. Przy stoliku obok siedzi para starannie ubranych na biało klientów w starszym wieku i czyta gazety z Wysp Alandzkich. Do biura codziennie przychodzi od dziesięciu do trzydziestu osób, najczęściej tak jak Marie – szwedzkojęzycznych Finów, aby dowiedzieć się, co szwedzkiego dzieje się w jednym z największych miast w Finlandii.
– Mamy tu szwedzki teatr, uniwersytet Åbo Akademi i pub studencki Kåren. Można iść na tanie kursy do domu kultury Arbis. To właściwie tyle, jeśli chodzi o szwedzkie życie w Åbo.
Szwedzi nie stanowią w Finlandii żadnej grupy imigrantów. Ich języka używa się tu jednak od dobrych ośmiuset lat, głównie wzdłuż zachodniego wybrzeża i na południu kraju, co wynika z historycznych zaszłości – Finlandia przez kilka wieków stanowiła część Szwecji. Po szwedzku mówi się dziś zasadniczo nad morzem, a po fińsku nad jeziorami. Tylko niektóre miasta są monojęzyczne. W Hanko, po szwedzku Hangö, leżącym pomiędzy Helsinkami a Turku, proporcje mówiących po szwedzku i fińsku rozłożone są po połowie. Tam wychowała się Marie.
– Piękne i malownicze miasteczko. Poznałam tam męża, miałam wtedy siedemnaście czy osiemnaście lat. Niestety w Hangö nie ma gdzie się kształcić. Jest szkoła zawodowa, ale jeżeli nie interesuje cię żaden z kierunków, które oferuje, musisz wyjechać do Szwecji albo do większego miasta. Najlepiej Åbo, bo tutaj jest Åbo Akademi.
Åbo Akademi to jedyny całkowicie szwedzkojęzyczny uniwersytet poza granicami Szwecji. Jego dostojne czerwonoceglaste i dyskretnie żółte mury obchodziły niedawno stulecie istnienia. Kampus dzielą z modernistycznymi białymi budynkami fińskiego Turun yliopisto, Uniwersytetu Turku.