Скачать книгу

spojrzał przed siebie, nabrał pewności, że dotarł gdzie trzeba. Droga zwężała się jeszcze bardziej i dalej przecisnąłby się co najwyżej poczciwy kaszlak. Nie podejrzewał Natalii Kuśmierczyk o to, by jeździła zabytkowym autem.

      – Halo? Jestem na miejscu. Zaczynaj – zameldował Kardaszowi.

      Kumpel nawet nie odpowiedział. Rozłączył się. Po kilku sekundach do Drivera dotarł odgłos, którego się spodziewał – głuchy i stłumiony huk. Zupełnie jakby gdzieś niedaleko ktoś uderzył ręką w wypełnioną powietrzem papierową torbę. Laik nie odróżniłby huku wystrzału od huku pękającej torby.

      Z jakiegoś powodu Natalia Kuśmierczyk wiedziała, że to strzały. Driver zanotował sobie w komórce, żeby sprawdzić ten fragment jej zeznań.

      Opowiadała, że już po pierwszym wystrzale zaniepokoiła się, że to mógł być myśliwy. Czy tak było naprawdę? Czy może wymyśliła sobie to wszystko, żeby oczernić policjantów?

      Do notatek dodał jeszcze punkt, by sprawdzić powiązania pomiędzy rodziną Kuśmierczyków, a zabitym mężczyzną.

      Zerknął na zegarek. Popatrzył w niebo. I czekał na kolejny strzał.

      W mieście obserwowałby ludzi. W lesie nie było żywej duszy. Pomyślał więc o synu; o tym, co będą robić w weekend. O tym, że może wybraliby się na rowery do lasu. Potem spojrzał na evo i zatęsknił za wyścigami.

      Ponownie zerknął na zegarek. Minęły dopiero trzy minuty. Zamknął oczy i próbował zwizualizować sobie scenę, która wydarzyła się tu kilka dni temu.

      Grzeczna kobieta w średnim wieku wjeżdża do lasu. Zatrzymuje się, wychodzi z samochodu. Poprawia swój szary blezer.

      Myślał, myślał – jakoś nie mógł wymyślić, co dalej. Wszystkie elementy układanki były jak puzzle z różnych pudełek. Nic do siebie nie pasowało.

      Jeśli zatrzymałaby się na papierosa, tak jak zeznała, to przecież zjechałaby na pobocze, wyszła z auta i zapaliła. Nie pchałaby się w tak wąską dróżkę, ryzykując uszkodzeniem auta.

      A może rozmawiała przez telefon? Nie chciała, by ktoś ją usłyszał? Weszła do lasu. Nie, wjechała. Nie chciała, by ktoś zauważył jej samochód stojący na poboczu.

      – Stop. – Driver skarcił głośno sam siebie. Śledztwo było na etapie ustalania hipotez śledczych, a nie skupianiu się na jednej, i podciąganiu pod nią wszystkich możliwych śladów i poszlak.

      – Co ona tu robiła?

      Czas płynął wolno, zbyt wolno. Współcześnie ludzie nie byli nauczeni tkwienia w bezczynności. Samotna kobieta. Osiem minut w środku lasu. Przynajmniej osiem, a pewnie i więcej. Nie można przecież zakładać, że miała takie szczęście, że ledwo wyszła z samochodu, już usłyszała pierwszy strzał, a zaraz po drugim wsiadła i odjechała.

      ROZDZIAŁ 4

      Hubi jak zwykle przebudził się w środku nocy. Zerknął na zegarek – dochodziła trzecia. Kiedyś w takich sytuacjach leżał w łóżku i analizował wszystkie rzeczywiste i wyimaginowane problemy. Teraz nie myślał o niczym. Nie liczył owiec ani czasu do wschodu słońca. Wiedział, że mimo to wstanie zmęczony, a to, co działo się teraz, i tak będzie najlepszą rzeczą, która spotka go tego dnia.

      Po prostu leżał i rozkoszował się tym, że niczego nie musi. Był wolny i to sprawiało mu małą przyjemność. Gdzieś z tyłu głowy kołatała się myśl, że prędzej czy później nadejdzie poranek. Nowy dzień, nowe wyzwania, nowi ludzie, starzy znajomi, stare układy, stare śmieci – nic z tych rzeczy nie miało dla niego znaczenia.

      Budzik zadzwonił o szóstej trzydzieści. Nie miał siły zwlec się z łóżka – nienawidził poranków. Leżał jeszcze chwilę, prowadząc ze sobą filozoficzne rozważania: po co wstawać, jeśli wstawać się nie chce? Nienawidził wstawania. Nienawidził ubierania się i wychodzenia z domu.

      Najbardziej jednak z tego wszystkiego nienawidził siebie.

      Zmęczenie utrudniało mu opuszczenie nóg poza krawędź łóżka. Nie wiedział, czy ma siłę, żeby z tym walczyć. Nawet nie miał siły, by pomyśleć o tym, czy w ogóle chce. Ale potem przypomniał sobie, że obiecał Mikiemu, że wieczorem obalą razem parę flaszek.

      Postawił stopy na podłodze i wyprostował się tak szybko, żeby mózg i ciało nie zdążyły zaprotestować. Wstał. Zakręciło mu się w głowie, ale zignorował to. Musiał się wziąć w garść dla Mikiego. Nie mógł zostawić przyjaciela w pierwszych dniach żałoby.

      – Cześć i czołem.

      Uśmiech Honoraty jak zwykle rozjaśnił pomieszczenie. Jej twarz była jak słońce – pełna, okrągła i promienna. Włosy miała tradycyjnie spięte w kitkę, a dekolt przysłaniała rozpięta dżinsowa koszula, spod której wystawał fragment granatowego T-shirtu.

      Nie malowała się, ale dzięki temu jej twarz wyglądała naturalnie i nawet trochę młodziej niż u innych kobiet w jej wieku. W maju przekroczyła magiczną granicę czterdziestu lat i Endriu trochę się obawiał, że zeświruje. Na szczęście nie zmieniła się i nadal była najbardziej optymistycznym funkcjonariuszem wydziału kryminalnego.

      Miała w sobie coś takiego, że wszędzie, gdzie się pojawiała, budziła sympatię. Gdyby wieczorem usiadła przy barze w jakimś zatłoczonym miejscu, zaraz otoczyliby ją mężczyźni, którzy szukają powierniczki swoich tajemnic. Jej powierzchowność nie była na tyle atrakcyjna, by ktoś ją podrywał, ale wnętrze miała szlachetne i wiele zyskiwała przy bliższym poznaniu.

      – Cześć, Endriu – zaszczebiotała.

      Odpowiedział jej uśmiechem. Służyli razem od trzech lat. Przyjaźnili się. Wiedzieli o sobie niemal wszystko. Byli na bieżąco ze swoimi problemami, przeciwnościami losu i złymi humorami.

      – Honorata? – odezwał się siedzący w kącie zdenerwowany Rafał i kiwnął głową w jej kierunku. – Wspominałaś kiedyś, że masz jakieś znajomości na Garbarach.

      – Wiesz co, miałam, ale teraz… – Rozłożyła ręce.

      – Cholera. Bo moja Aga ma jakiegoś guza, oznaczyła markery i, kurwa, bingo. Chodzi do jakiegoś chujowego lekarza, który pierdoli farmazony. Szukam kogoś, kto ma doświadczenie i w razie czego weźmie ją na stół w trybie pilnym. Do specjalistów z Garbar czeka się… Boję się, Honia, że tracimy czas, którego nie mamy.

      – Nie no, Rafcio, to zmienia postać rzeczy. Coś zrobię. Daj mi dobę… – zawahała się – albo nie, zadzwoń do mnie wieczorem.

      Hubi wszedł do gabinetu przełożonego jak skazaniec. Spojrzenie wbił w podłogę. Nie interesowało go, co wydarzy się za chwilę. Pojawił się tam, bo mu kazano. Teraz chciał usłyszeć, co musiał. I wyjść, wyjść najszybciej jak się da.

      – Drzwi – burknął przełożony.

      Hubi cofnął się, zamknął za sobą drzwi i dotarł do krzesła.

      – Może usiądziesz?

      Klapnął tyłkiem na drewniane siedzisko. Najchętniej od razu spytałby, czy może wyjść.

      – Zastanowiłeś się, Hubi?

      – Nie miałem nad czym – odpowiedział, przemieszczając wzrok z podłogi na swoje paznokcie.

      Powinien je przyciąć. Były już na tyle długie, że przechowywały cienką ciemną linię brudu z całego dnia.

      – Aspirancie sztabowy Hubercie Tobiszowski,

Скачать книгу