ТОП просматриваемых книг сайта:
.
Читать онлайн.W ciągu tych trzech dni podróży wzdłuż Dunaju z Nikopola do Widynia Herszełe zakochuje się w Chanie. Teraz kocha ich oboje jedną miłością. Jest to dziwny stan – obsesyjnie pragnie przy niej być. Wciąż przypominają mu się jej pośladki, duże i jakieś takie łagodne, i niewinne – pragnąłby je szturmować bez końca.
Tuż przed Widyniem każą się wieźć za miasto, na skały. Herszełe powozi i kątem oka widzi, gdzie wędruje ręka Jakuba, zaciska wtedy mocniej palce na lejcach. Każą mu czekać przy koniach jak służącemu, a sami znikają między skałami, które przypominają skamieniałe potwory. Herszełe wie, że to potrwa, dlatego zapala fajkę i dodaje do niej odrobinę żywicy, którą dostał od Jakuba. Zaciąga się jak stary reb Mordke i horyzont nagle mięknie. Opiera się o skałę i śledzi wzrokiem brązowe pasikoniki, wielkie i kanciaste. A gdy podnosi oczy ku skałom, widzi, że to białe kamienne miasto rozpościera się po horyzont i – dziwne – to ono patrzy na ludzi, nie odwrotnie. Nie wie, jak to wytłumaczyć, że skały na nich spoglądają. Właściwie wcale go to nie dziwi. On też patrzy. Widzi obnażoną Chanę, opartą szeroko rozłożonymi rękami o kamienną ścianę, i przyciśniętego do jej pleców półnagiego Jakuba, który porusza się powoli i rytmicznie. Jakub nagle kieruje wzrok ku siedzącemu na koźle Herszełe i spogląda na niego z daleka, a wzrok ten dotyka chłopca, taki jest gorący i mocny. Herszełe natychmiast ma erekcję i w efekcie brązowe pasikoniki spotykają na swej drodze poważną przeszkodę. Zapewne dziwią się tej potężnej plamie organicznej materii, która nagle dokonała inwazji z nieba na ich owadzi świat.
Rozdział 10
Antoni Kossakowski małym stateczkiem z portu w Develiki dociera do przystani u stóp góry. Czuje niezmierne wzruszenie; ból, który jeszcze nie tak dawno uciskał mu piersi, mija już zupełnie, nie wiadomo, czy za sprawą morskiego powietrza i wiatru, który odbijając się od stromego brzegu, nabiera specyficznego zapachu żywicy i ziół, czy dzięki bliskości świętego miejsca.
Zastanawia się nad nagłą zmianą własnego nastroju i samopoczucia. Zmianą głęboką i nieoczekiwaną, bo gdy tylko przed laty zapuścił się był z zimnej Rosji w kraje greckie i tureckie, stał się innym człowiekiem, powiedziałby: świetlistym i lekkim. Czy to takie proste – chodzi o światło i ciepło? O słońce, że go jest więcej i przez to kolory stają się bardziej intensywne, a za przyczyną rozgrzanej ziemi zapachy oszałamiają. Tutaj nieba było więcej, świat zaś zdawał się poddany innym mechanizmom niż te północne. Tutaj wciąż działało Przeznaczenie, greckie Fatum, które poruszało ludźmi i wytyczało ich drogi jakby jakieś sznureczki piasku, co spływają po wydmie z góry w dół, tworząc figury, jakich nie powstydziłby się najlepszy artysta, kręte, chimeryczne, wyrafinowane.
Tutaj, na Południu, to wszystko istnieje bardzo namacalnie. Rośnie w słońcu, czai się w upale. I świadomość tego niesie Antoniemu Kossakowskiemu ulgę, staje się czulszy sam dla siebie. Czasami chce mu się płakać, tak bardzo czuje się wolny.
Zauważa, że im dalej na południe, im słabsze jest chrześcijaństwo, im więcej słońca i im słodsze wino, i im więcej greckiego Fatum – tym lepiej mu się żyje. Jego decyzje nie są jego decyzjami, lecz przychodzą z zewnątrz, mają swoje miejsce w porządku świata. A skoro tak, to mniejszą ponosi się odpowiedzialność, stąd mniej tego wewnętrznego wstydu, nieznośnego poczucia winy za wszystko, co się zrobiło. Tutaj każdy czyn można naprawić, można dogadać się z bogami, złożyć im ofiarę. Dlatego da się patrzeć na swoje odbicie w wodzie z szacunkiem. I spoglądać na innych z miłością. Nikt nie jest zły, żaden morderca nie może być potępiony, ponieważ stanowi część większego planu. Można kochać tak samo kata, jak i ofiarę. Ludzie są dobrzy i łagodni. Zło, które się dzieje, pochodzi nie z nich, ale ze świata. Świat bywa zły – i to jak!
Im bardziej zaś na północ, tym mocniej człowiek skupia się na sobie i w jakimś północnym szaleństwie (zapewne z braku słońca) przypisuje sobie zbyt wiele. Czyni się odpowiedzialnym za swoje uczynki. Fatum dziurawią krople deszczu, a rozbijają ostatecznie płatki śniegu; wkrótce znika. Zostaje niszczące każdego człowieka przekonanie, wspierane przez Władcę Północy, czyli Kościół, i jego wszechobecnych funkcjonariuszy, że całe zło jest w człowieku i nie da się go samemu naprawić. Może być tylko wybaczone. Ale czy do końca? Stąd bierze się to męczące, niszczące uczucie, że jest się zawsze winnym, od urodzenia, że tkwi się w grzechu i że wszystko jest grzechem – uczynek i poniechanie, miłość i nienawiść, słowo i sama myśl. Wiedza jest grzechem i ignorancja jest grzechem.
Staje w gospodzie dla pielgrzymów, prowadzonej przez kobietę, na którą mówią Irena albo Matka. Osoba to nieduża, drobna, o smagłej twarzy, zawsze nosi się na czarno; czasem wiatr wyrywa jej spod czarnej chusty całkiem siwe już włosy. Mimo że to karczmarka, wszyscy zwracają się do niej z wielkim szacunkiem, jak do mniszki, choć wiadomo, że ma dorosłe dzieci gdzieś w świecie i jest wdową. Owa Irena co wieczór i co rano zarządza modlitwy i sama intonuje śpiew głosem tak czystym, że pielgrzymom otwierają się serca. Służą u niej dwie niby-dziewki – Kossakowski tak z początku myślał i dopiero po kilku dniach spostrzegł, że choć na pierwszy rzut oka robią wrażenie dziewek, są to raczej kastraci, tyle że z piersiami. Musi się pilnować, żeby się na nie – czy na nich – nie gapić, bo wtedy pokazują język. Ktoś mu opowiada, że w tej karczmie od setek lat zawsze jest jakaś Irena i że tak być musi. Ta Irena pochodzi z Północy; nie mówi czysto po grecku, ale wstawia obce słowa, często znajome Antoniemu – pewnie jest Wołoszką albo Serbką.
Wokół sami mężczyźni, nie ma tu ani jednej kobiety (oprócz Ireny, ale czy ona jest kobietą?), a nawet ani jednego zwierzęcia żeńskiej płci. To by rozpraszało mnichów. Kossakowski próbuje się skupić na idącym po ścieżce żuku o zielonkawych skrzydłach. Ciekawe, czy to też samiec…
Wraz z innymi pielgrzymami Kossakowski wspina się na górę, lecz nie mogą zostać wpuszczeni do klasztoru. Dla takich jak on przeznaczono specjalne miejsce w kamiennym domu, pod świętym murem, gdzie śpi się i je. Poranki i wieczory poświęca się modlitwie według zaleceń świętego mnicha Grzegorza Palamasa. Polega ona na tym, że mówi się bezustannie, tysiąc razy dziennie: „Panie Jezu Chryste, Synu Boży, miej miłosierdzie nade mną”. Modlący się siedzą na ziemi, skuleni, z głową opuszczoną ku brzuchowi, jakby byli płodami, jakby się jeszcze nie urodzili; wstrzymują przy tym oddech, jak długo się da.
Rano i wieczorem jakiś męski wysoki głos woła ich na wspólne modły – po całej okolicy rozchodzi się słowiańskie: „Molidbaaa, Molidbaaa”. Na to wezwanie wszyscy pielgrzymi porzucają natychmiast to, czym się zajmowali, i szybkim krokiem podążają pod górę do klasztoru. Kossakowskiemu kojarzy się to z zachowaniem ptaków, gdy usłyszą krzyk tych, które widzą drapieżnika.
W porcie za dnia Kossakowski uprawia ogród.
Zgłosił się też w porcie na tragarza – pomaga przy rozładunku stateczków, które zjawiają się tutaj raz, dwa razy dziennie. Nie chodzi o te grosze, które się zarobi, ale o to, że jest się z ludźmi, no i idzie się na górę do klasztoru, dzięki czemu można wejść na zewnętrzny dziedziniec. Tam furtian, krzepki mnich w kwiecie wieku, odbiera żywność i towary, daje się napić zimnej, prawie lodowatej wody i częstuje oliwkami. To tragarzowanie nie zdarza się