ТОП просматриваемых книг сайта:
Księgi Jakubowe. Olga Tokarczuk
Читать онлайн.Название Księgi Jakubowe
Год выпуска 0
isbn 9788308057049
Автор произведения Olga Tokarczuk
Издательство PDW
Pani się pytasz, czemu łacina? I optujesz, jak inne białogłowy, za tym, żeby się do polszczyzny w piśmie przyznawać więcej. Ja do polszczyzny nic nie mam, ale jak w niej mielibyśmy mówić, skoro nam słów nie starcza?
Czy nie lepiej powiedzieć Rhetoryka niż Krasomówstwo? Albo Philosophia niżeli Miłość mądrości? Astronomia niż Gwiazdarska nauka? I czasu się zaoszczędzi, i języka nie łamie. W Muzyce też bez łaciny nie dasz rady, na przykład tony, klawisze, konsonancja, są to słowa z łacińskiego języka. I gdyby Polacy – jako teraz invaluit Usus[6] – łaciny poniechawszy, albo spolszczonych terminów, samą mówili i pisali Polszczyzną, musieliby się wrócić do zarzuconej i niezrozumianej Słowiańszczyzny owej w Pieśni Świętego Wojciecha znajdującej się:
Już nam czas godzina grzechów się kajaci, Bogu chwałę daci.
Ale cóż to znaczy? Jakie „kajaci”, jakie „daci”? Chciałaby Waćpani mówić Sypialnia zamiast Dormitarza? Nie wierzę! Jadalnia miasto Refektarza, Chałupka miasto Celle? Jakże to brzmi! Jak by to wyglądało, gdyby sekretarz napisał do swojego pryncypała: „Wypadło skazanie od Sądowego Stolca Lubelskiego”. Lepiej jest przecież: „Ferowany Dekret w Trybunale Lubelskim”. No i nie mam racji? Albo niech sobie Waćpani wystawi. Nie: „Miałem u konfessjonału wielu penitentów”, ale: „Miałem u spowiadania wielu pokutników”. Czy to nie śmieszne? „Zalecam się wielmożnego pana baczności, albo obzieraniu”, a nie: „Rekommenduję mię W. Pana respektowi”. Jakżeby to było? „Otworzył się widok nieszczęścia nieraz w Polszcze, na które wielu w Europie było patrzaczów”. Przecież o wiele lepiej jest: „Otworzyło się Theatrum nieszczęścia, na które wielu w Europie było spektatorów”. No i jak?
Wszędzie na świecie z pomocą łaciny porozumieć się można. Tylko poganie i barbarzyńcy łaciny unikają.
Polszczyzna jest jakaś toporna i brzmi z chłopska. Nadaje się do opisu świata natury i co najwyżej agrikultury, ale trudno nią wyrazić sprawy skomplikowane, wyższe, duchowe. Jakim kto językiem mówi, takim i myśli. A polszczyzna jest niejasna i niekonkretna. Nadaje się raczej do opisów pogody w podróży, a nie do dyskursów, gdzie trzeba umysł wytężyć i wyrażać się jasno. Ot, do poezji się nadaje, Droga Pani Dobrodziejko, Muzo Nasza Sarmacka, bo poezja rozmyta i niekonkretna. Choć rzeczywiście niejaką przyjemność w czytaniu daje, której się prosto wyrazić tu nie da. Wiem o tym, bom zamówił u Twojego wydawcy Pani rymowanki i znalazłem w nich wielką przyjemność, choć nie wszystko mi się wydaje w nich jasne i oczywiste, o czym Ci jeszcze napiszę.
Ja optuję za wspólnym językiem; niechże będzie nawet trochę uproszczony, ale taki, by go wszyscy na całym świecie rozumieli. Tylko tak ludzie będą mieli dostęp do wiedzy, bo literatura to jest jakiś rodzaj wiedzy – uczy nas. Na przykład JWPani wiersze mogą nauczyć uważnego czytelnika, co tam rośnie w lesie, jaka to flora i fauna leśna, nauczy się też człowiek prac we dworze i co w ogrodzie rośnie. Można się dzięki poezji egzercytować, to jest wprawiać się, ćwiczyć w różnych pożytecznych arkanach i co najważniejsze – jeszcze nauczyć się, jak myślą inni, co jest bardzo cenne, jako bez tego można by sądzić, że wszyscy myślą tak samo, a przecież to nieprawda. Każdy myśli inaczej i co innego sobie wyobraża, gdy czyta. Czasem mnie to niepokoi i że moje rzeczy własną ręką napisane będą rozumieć inaczej, niżbym chciał.
Tak że mnie, Jaśnie Wielmożna Pani, wydaje się, iż druk po to wynaleziono i czarne na białym ustanowiono, by robić z tego tylko taki dobry użytek, aby wiedzę naszych przodków zapisywać, gromadzić, tak iżby dostęp do niej miał każdy z nas, nawet ci najmniejsi, o ile nauczą się czytać. Wiedza powinna być jak woda czysta – za darmo i dla każdego.
Myślałem długo, jakąż ja mogę Ci, JWPani, sprawić przyjemność moimi listami, skoro tyle się wokół Ciebie, Safono nasza, dzieje. Powziąłem przeto myśl taką, aby Ci w każdym liście miranda różne umieszczać, które ja wynalazłem w moich księgach, abyś się nimi mogła popisać w dobrym towarzystwie, w którym – w przeciwieństwie do mnie – bywasz.
Dziś więc zacznę od Czartoskiej Góry, która to pod Rohatynem w polu osiem mil od Lwowa jest. Na samą Wielkanoc Roku 1650 8 Aprilis, przed wojną pod Beresteczkiem z Kozakami, z miejsca na miejsce przeniesiona została, czyli motu terae – trzęsieniem ziemi, czyli ex Mandato, to jest z woli Najwyższego Pana. Pospólstwo na geologii nieznające się uważa, że czarci tą górą Rohatyn chcieli przywalić, tylko kur, zapiawszy, mocy im ujął, stąd jej nazwa. Wyczytałem to u Krasuskiego i Rzączyńskiego, obaj Soc. Jesu, więc źródło godne zaufania.
Rozdział 7
Ojciec Jenty, Majer z Kalisza, był jednym z tych sprawiedliwych, którzy dostąpili widoku Mesjasza.
Stało się to przed jej urodzeniem, w złych i marnych czasach, kiedy wszyscy wyczekiwali zbawcy świata, ponieważ ludzkich nieszczęść było tak wiele, iż niemożliwe się wydawało, żeby świat mógł trwać dalej. Tyle bólu żaden świat nie uniesie. Nie da się go już wytłumaczyć ani zrozumieć, nikt nie uwierzy, że nadal tkwi w nim Boży zamysł. Zresztą ci, co mają wrażliwe oko, najczęściej stare kobiety, które wiele w życiu widziały, dostrzegali, że psuje się mechanizm świata. Na przykład w młynie, gdzie ojciec Jenty dowoził zboże, jednej nocy pękły koła młyńskie, wszystkie, co do jednego. A mlecze, ich żółte kwiatki, ułożyły się pewnego poranka w literę alef. Wieczorami słońce zachodziło krwawo, pomarańczowo, tak że wszystko na ziemi brązowiało jakby od zaschłej krwi. Trzciny nad rzeką wyrosły takie ostre, że cięły ludzkie łydki. Piołun stał się tak trujący, że sam jego zapach obalał dorosłego mężczyznę. Same rzezie Chmielnickiego – jakżeby się miały mieścić w planach Bożych? Straszne o nich pogłoski, które od 1648 roku rozchodziły się po krajach, coraz więcej uciekinierów, wdowców i agun, osieroconych dzieci, kalek – wszystko to było niewątpliwym dowodem, że nadchodzi koniec i świat zaraz urodzi Mesjasza, że oto zaczęły się już bóle porodowe, i jak to zostało napisane, stare prawo zostaje unieważnione.
Ojciec Jenty przywędrował do Polski z Ratyzbony, skąd całą rodzinę wypędzono za wciąż te same, odwieczne żydowskie grzechy. Osiedlił się w Wielkopolsce, gdzie handlował zbożem, jak wielu współbraci, i słał to piękne, złote zboże do Gdańska i dalej w świat. Dobry to był interes, na niczym im nie zbywało.
Dopiero zaczynał, gdy w 1654 roku wybuchła zaraza i morowe powietrze zabrało wielu ludzi. A gdy przyszedł mróz i wymroził zarazę, to trzymał całe długie miesiące, i ci, co ocaleli, zamarzali teraz we własnych łóżkach. Morze zmieniło się w lód i do Szwecji można było iść na piechotę, porty stanęły, zwierzęta domowe poumierały, drogi zasypał śnieg i ustał wszelki ruch. Dlatego od razu na wiosnę pojawiły się oskarżenia, że te nieszczęścia są przez Żydów. Zaczęły się w kraju procesy, a Żydzi, żeby się bronić, posłali po pomoc do papieża, lecz zanim posłaniec zdołał wrócić do kraju, przyszli Szwedzi i poczęli plądrować miasta i wsie. I znów się oberwało Żydom – bo niewierni.
Dlatego ojciec Jenty z rodziną ruszył z Wielkopolski na wschód, do krewnych we Lwowie, gdzie miał nadzieję znaleźć spokojną przystań. Tu było daleko od świata, wszystko dochodziło z opóźnieniem, a ziemie okazały się niespotykanie żyzne. Jak w tych koloniach, do których chętnie emigrowali ludzie z zachodu, dla każdego mogło się znaleźć miejsce. Ale tylko na chwilę. Bo po wygnaniu Szwedów na gruzach i na rynkach ograbionych doszczętnie miast znowu zaczęto zadawać pytania, kto winien wszystkim nieszczęściom Rzeczypospolitej, i znów najczęściej padała odpowiedź, że to Żydzi i innowiercy, którzy knuli z najeźdźcą.
6
(łac.) powszechna praktyka