Скачать книгу

zawracałaby sobie głowy zamykaniem drzwi na łańcuch po tym, jak je otworzyła, żeby go wpuścić. Czułaby się wtedy bezpieczna. Ergo

      – Ergo – podjęła Katrine – kiedy wróciła do domu, on był już w mieszkaniu.

      – A ona o tym nie wiedziała.

      – Dlatego zamknęła drzwi na łańcuch. Sądziła, że niebezpieczniej jest na zewnątrz. – Katrine aż się wzdrygnęła. Właśnie na nazwanie takiego odczucia ukuto określenie „radość przemieszana ze strachem”. Na odczucie śledczego, który nagle widzi i rozumie.

      – Harry byłby z ciebie teraz zadowolony – stwierdził Bjørn i się roześmiał.

      – O co chodzi? – spytała.

      – Czerwienisz się.

      Aż taka jestem pokręcona, pomyślała Katrine.

      3 CZWARTEK, POPOŁUDNIE

      Katrine miała problemy ze skoncentrowaniem się podczas konferencji prasowej, na której policja w krótkich słowach przedstawiła tożsamość ofiary, jej wiek, miejsce i czas znalezienia zwłok i właściwie nic poza tym. Podczas tych pierwszych konferencji tuż po zabójstwie niemal zawsze chodziło głównie o to, żeby powiedzieć mediom jak najmniej, a po prostu być obecnym, w imię nowoczesnej, otwartej demokracji.

      Obok Katrine siedział naczelnik Wydziału Zabójstw Gunnar Hagen. Błyski fleszy odbijały się w jego błyszczącej czaszce, okolonej wianuszkiem ciemnych włosów, podczas gdy odczytywał tych kilka krótkich zdań, które napisali wspólnie. Katrine cieszyła się, że to Hagen zabiera głos. Wcale nie unikała blasku reflektorów, ale wolała odgrywać główną rolę dopiero z czasem. Na razie była na tyle świeża jako kierująca śledztwem, że czuła, iż najbezpieczniej będzie oddać głos Hagenowi, dzięki czemu ona sama może się czegoś nauczyć. Poobserwuje, jak doświadczony szef bardziej mową ciała i tonem niż treścią przekonuje świat zewnętrzny o tym, że policja ma pełną kontrolę nad sytuacją.

      Jej wzrok powędrował ponad głowami około trzydziestu dziennikarzy, którzy zebrali się w dużej sali konferencyjnej na czwartym piętrze, i zatrzymał się na wielkim obrazie pokrywającym całą tylną ścianę. Malowidło przedstawiało nagich kąpiących się ludzi, w większości młodych delikatnych chłopców. Piękna niewinna scena z czasów, kiedy jeszcze nie doszukiwano się wszędzie drugiego dna i nie interpretowano go w najgorszy sposób. Katrine nie była inna. Podejrzewała artystę o pedofilię. Hagen nieustająco wygłaszał swoją mantrę: „Na to pytanie nie możemy odpowiedzieć”, wprowadzając pewne wariacje, by powtarzane słowa nie zabrzmiały arogancko lub wręcz komicznie. „W obecnej chwili nie możemy tego komentować”. Albo bardziej życzliwie: „Do tego zapewne jeszcze wrócimy”.

      Słuchała skrobiących długopisów i klikających klawiatur zapisujących pytania, rzecz jasna, o wiele bardziej obrazowe niż odpowiedzi: „Czy ciało było bardzo zmaltretowane?”, „Czy były ślady wykorzystania seksualnego?”, „Czy policja wytypowała już podejrzanego, a jeśli tak, to czy jest to ktoś z bliskiego kręgu ofiary?”.

      Spekulacyjne pytania, które mogły przydać odpowiedzi „bez komentarza” pewnego drażniącego podtekstu, lecz nic więcej.

      W drzwiach na końcu sali dostrzegła znajomą postać, która właśnie się pojawiła. Mężczyzna miał jedno oko zasłonięte czarną klapką i nosił mundur komendanta policji – strój, który, jak wiedziała, zawsze wisi odprasowany w szafie w jego gabinecie. Mikael Bellman. Nie wszedł do sali, stał tylko w drzwiach jak obserwator. Zorientowała się, że Hagen również zauważył młodego komendanta, bo lekko wyprostował się na krześle.

      – Na tym kończymy – oznajmił rzecznik prasowy.

      Bellman dał Katrine znak, że chce z nią porozmawiać.

      – Kiedy następna konferencja prasowa? – zawołała Mona Daa, reporterka kryminalna z „VG”.

      – Do tego jeszcze wró…

      – Kiedy pojawi się coś nowego – wszedł Hagenowi w słowo rzecznik prasowy.

      „Kiedy”, zwróciła uwagę Katrine. Nie „jeśli”. Takie drobne, ale ważne, starannie dobrane słowa sygnalizowały, że ci, którzy pozostają w służbie państwa prawa, pracują niestrudzenie, że młyn sprawiedliwości cały czas miele, a złapanie winnego jest jedynie kwestią czasu.

      – Coś nowego? – spytał Bellman, kiedy szli przez atrium w Budynku Policji. Wcześniej jego niemal dziewczęca uroda, podkreślona długimi rzęsami, zadbanymi, chociaż nieco zbyt długimi włosami i opaloną skórą z charakterystycznymi białymi plamkami, mogła kojarzyć się z lalusiowatością, a zatem z pewną słabością. Ale klapka na oku, która oczywiście mogłaby wyglądać teatralnie, działała przeciwnie. Dawała wrażenie siły: oto mężczyzna, który nie pozwoli się zatrzymać tylko dlatego, że stracił oko.

      – Technicy coś znaleźli w tych ugryzieniach – poinformowała Katrine, przechodząc za Bellmanem przez śluzę przy recepcji.

      – Ślinę?

      – Rdzę.

      – Rdzę?

      – Tak.

      – Czyli… – Bellman wcisnął guzik przywołujący windę.

      – Nie wiemy. – Katrine stanęła obok niego.

      – I ciągle nie wiecie, w jaki sposób sprawca dostał się do mieszkania?

      – Nie. Tego zamka nie da się otworzyć wytrychem, a ani drzwi, ani okien nie wyłamano. Ciągle istnieje możliwość, że sama go wpuściła, ale w to nie wierzymy.

      – Może miał klucz?

      – W tej wspólnocie są takie zamki, że klucze pasują jednocześnie i do bramy, i do mieszkań. A według prowadzonego przez wspólnotę rejestru do mieszkania Elise Hermansen wyrobiono tylko jeden klucz. I miała go ona. Berntsen i Wyller rozmawiali z dwoma chłopakami, którzy stali w bramie, kiedy wracała do domu, i obaj twierdzą, że sama sobie otworzyła, to znaczy nie zadzwoniła domofonem, żeby ktoś, kto już był w mieszkaniu, otworzył jej bramę ze środka.

      – Rozumiem. Ale czy sprawca nie mógł po prostu dorobić sobie tego klucza?

      – W takim razie musiałby zdobyć oryginalny klucz i znaleźć ślusarza, który miałby ślepe klucze systemowe, w dodatku pozbawionego skrupułów jeśli chodzi o dorabianie dodatkowych egzemplarzy bez pisemnego zezwolenia wspólnoty. To dość mało prawdopodobne.

      – Okej, i tak nie o tym chciałem z tobą rozmawiać…

      Drzwi do windy rozsunęły się i śmiech dwóch wysiadających z niej funkcjonariuszy automatycznie się urwał na widok komendanta.

      – Chodzi o Trulsa – wyjaśnił Bellman, kiedy już elegancko przepuścił Katrine przed sobą do pustej windy. – To znaczy o Berntsena.

      – Tak? – Katrine poczuła lekki zapach jego wody po goleniu. Właściwie miała wrażenie, że mężczyźni już zaprzestali częstego golenia się i następującego po nim marynowania twarzy w spirytusie. Bjørn używał maszynki bez żadnego dodatku smakowego, a ci, którzy byli po nim… No cóż, w paru przypadkach wolałaby chyba ciężkie perfumy od ich naturalnego zapachu.

      – Jak on się przystosowuje?

      – Berntsen? Dobrze.

      Stali obok siebie, zwróceni w stronę drzwi, ale w ciszy, która nastąpiła, Katrine kątem oka dostrzegła krzywy uśmiech Bellmana.

      – Dobrze?

Скачать книгу