Скачать книгу

się niespodziewanie, wyciągając ręce ku górze, chwytając palcami wąską półkę. Podciągam się, najpierw na kolana, potem na nogi… stoję, chwiejąc się nad przepaścią. Poprowadź mnie, Wergiliuszu, nad tą otchłanią.

      Rzucają się za mną, nie wierząc własnym oczom, chcą złapać moje stopy, lecz boją się, że jednym nieostrożnym ruchem strącą mnie w niebyt. Błagają teraz w desperacji, ale ja odwracam się do nich plecami. Wiem, co muszę uczynić.

      Pode mną, oszałamiająco daleko, morze czerwonych dachów pochłania sielski krajobraz niczym ogniste fale, rozświetlając płomieniami ziemię, po której stąpali ongiś giganci… Giotto, Donatello, Brunelleschi, Michał Anioł, Botticelli.

      Przesuwam się ku krawędzi.

      – Złaź! – wrzeszczą. – Jeszcze nie jest za późno!

      Żałośni ignoranci! Nie widzicie przyszłości? Nie dostrzegacie wielkości mego dzieła? Konieczności jego stworzenia?

      Z jakąż radością uczynię to ostateczne poświęcenie… z nim ostatecznie zgaśnie wasza nadzieja na odnalezienie tego, czego tak pożądacie.

      Nie zdążycie!

      Znajdujący się dziesiątki metrów niżej wyłożony kamieniem plac przyzywa mnie niczym oaza spokoju. Ależ chciałbym opóźnić ten moment… wszakże czas jest jedynym, czego los mi poskąpił.

      W ostatnich sekundach znów patrzę na plac w dole i  dostrzegam na nim coś, co mnie zaskakuje.

      Twoją twarz.

      Patrzysz na mnie z cienia. Spojrzenie masz smutne, ale wyczuwam w nim szacunek dla tego, co osiągnąłem. Rozumiesz, że nie pozostawiono mi wyboru. Z miłości do Człowieka muszę chronić swoje dzieło.

      Ono wciąż rośnie… czekając… połyskując w krwistych wodach laguny, w której nie przejrzały się gwiazdy.

      Odrywam wzrok od twych oczu, by spojrzeć na horyzont. Wysoko nad uciemiężonym światem zanoszę ostatnie błaganie.

      Najdroższy Boże, spraw, aby świat zapamiętał mnie nie jako potwornego grzesznika, lecz szlachetnego zbawcę, którym zaiste jestem. Spraw, aby ludzkość zrozumiała, czym jest dar, który jej zostawiam.

      Mój dar jest przyszłością.

      Mój dar jest zbawieniem.

      Mój dar jest piekłem.

      Potem szeptam słowo amen… i czynię ostatni krok, prosto w przepaść.

      Rozdział 1

      Wspomnienia materializowały się powoli… jak bąbelki powietrza wypływające z mroku bezdennej studni.

      Kobieta z twarzą zasłoniętą welonem.

      Robert Langdon przyglądał się jej przez koryto rzeki, której spienione wody czerwieniały od krwi. Kobieta stała na przeciwległym brzegu, patrząc na niego, nieruchoma, poważna, z twarzą skrytą za zasłoną welonu. W dłoni trzymała błękitną opaskę, którą wtem uniosła do oczu, oddając cześć morzu ciał spoczywających u jej stóp. Odór śmierci otaczał ich ze wszystkich stron.

      Szukaj – wyszeptała – a znajdziesz.

      Langdon usłyszał te słowa, jakby przemawiała wewnątrz jego głowy.

      – Kim jesteś? – zapytał, lecz z jego ust nie wydobył się żaden dźwięk.

      Czas ucieka! – znów wyszeptała. – Szukaj, a znajdziesz

      Langdon zrobił krok w kierunku rzeki, spostrzegł jednak, że jej wody są zbyt krwiste i zbyt głębokie, by mógł przedostać się na drugą stronę. Gdy ponownie spojrzał ku kobiecie w welonie, liczba ciał u jej stóp uległa zwielokrotnieniu. Były ich tam teraz setki, a nawet tysiące, niektóre jeszcze żywe – wiły się w agonii, konając w niewysłowionej męce… trawione przez ogień, tonące w  popiele, pożerające się nawzajem. Słyszał przeraźliwe krzyki cierpienia niosące się nad wodami.

      Kobieta ruszyła w jego stronę, wyciągając zgrabne ręce, jakby błagała o pomoc.

      – Kim jesteś?! – zawołał po raz drugi.

      W odpowiedzi sięgnęła do zasłony i uniosła ją wolno z twarzy. Była uderzająco piękna, lecz i starsza, niż sobie wyobrażał – musiała mieć ponad sześćdziesiąt lat, choć zachowała imponujące posągowe, ponadczasowe rysy. Miała surowe usta, uduchowione oczy i długie srebrzystoszare włosy spływające falistymi kaskadami na ramiona. Z jej szyi zwisał amulet z lazurytu – wąż owinięty wokół laski.

      Langdon poczuł, że ją zna… że jej ufa. Ale jak? I dlaczego?

      Wskazała na wierzgające nogi ofiary, która została pogrzebana na brzegu głową w dół i tkwiła w ziemi aż do pasa. Blade udo nieszczęśnika nosiło wypisaną mułem literę R.

      R? pomyślał niepewnie Langdon. Jak… Robert? Czy to… ja?

      Nie znalazł odpowiedzi w twarzy kobiety.

      Szukaj, a znajdziesz – powtórzyła.

      Wtem jej postać zaczęła emanować białą poświatą… jaśniejącą z każdą chwilą. Ciało jęło mocno wibrować i nagle – do wtóru ryku gromów – eksplodowało rozerwane na tysiące okruchów światła.

      Langdon obudził się z krzykiem.

      Był sam w jasno oświetlonym pomieszczeniu. W powietrzu unosił się ostry zapach spirytusu medycznego, gdzieś z tyłu stało piszczące cicho urządzenie monitorujące pracę jego serca. Spróbował poruszyć prawą ręką, ale ostry ból zmusił go do pozostania w bezruchu. Spojrzawszy na zgięcie łokcia, zobaczył, że jest podpięty do kroplówki.

      Puls mu przyśpieszył, czego widomym dowodem było żywsze pikanie urządzenia.

      Gdzie ja jestem? Co się stało?

      Łupało go w potylicy. Podniósł ostrożnie lewą rękę, by dotknąć głowy i zlokalizować źródło dolegliwości. Pod zmierzwionymi włosami wymacał twarde krawędzie około tuzina szwów oblepionych zaschniętą już krwią.

      Przymknął oczy, próbując przypomnieć sobie wypadek.

      Nic. Totalna pustka.

      Wytęż pamięć!

      Tylko ciemność.

      Przybiegł ktoś z personelu, zapewne zaalarmowany piskiem monitora pracy serca. Miał zmierzwioną brodę, sumiaste wąsy i miłe oczy emanujące spod krzaczastych brwi troską oraz spokojem.

      – Co się… stało? – wymamrotał Langdon. – Czy ja miałem jakiś wypadek?

      Brodacz przyłożył palec do warg, po czym wybiegł na korytarz, wołając kogoś.

      Robert obrócił głowę, ale nawet tak niewielki ruch wywołał kolejną falę bólu promieniującego z wnętrza czaszki. Zaczerpnął głęboko tchu i przeczekał ten atak. Potem już o wiele wolniej i ostrożniej zlustrował sterylne otoczenie.

      W szpitalnej izolatce stało tylko jedno łóżko. Nie dostrzegł żadnych kwiatów. Żadnych kartek. Zobaczył za to własne ubranie leżące na ladzie. Złożono je starannie i umieszczono w plastikowej torbie. Całe było umazane krwią.

      Mój Boże. Musiałem nieźle oberwać…

      Po chwili równie wolno obrócił głowę w drugą stronę, aby spojrzeć na okno. Noc. W szybie dostrzegł wyłącznie własne odbicie – jakże obce, blade i wyniszczone, podłączone do jakichś rurek i kabli, otoczone sprzętem medycznym.

      Z korytarza doleciały go zbliżające się głosy, skupił więc

Скачать книгу