Скачать книгу

zebrani w kapituły gronie,

      Wezwawszy Ducha Świętego uradzą,

      Na czyich piersiach wielki krzyż zawieszą

      I w czyje ręce wielki miecz oddadzą.

      Na radach spłynął dzień jeden i drugi,

      Bo wielu mężów staje do zawodu;

      A wszyscy równie wysokiego rodu,

      I wszystkich równe w Zakonie zasługi;

      Dotąd powszechna między bracią zgoda

      Nad wszystkich wyżej stawi Wallenroda.

      On cudzoziemiec, w Prusach nieznajomy,

      Sławą napełnił zagraniczne domy:

      Czy Maurów ścigał na kastylskich górach,

      Czy Ottomana przez morskie odmęty,

      W bitwach na czele, pierwszy był na murach,

      Pierwszy zahaczał pohańców okręty;

      I na turniejach, skoro wstąpił w szranki,

      Jeżeli raczył przyłbicę odsłonić,

      Nikt się nie ważył na ostre z nim gonić,

      Pierwsze mu zgodnie ustępując wianki.

      Nie tylko między krzyżowymi roty

      Wsławił orężem młodociane lata,

      Zdobią go wielkie chrześcijańskie cnoty:

      Ubóstwo, skromność i pogarda świata.

      Konrad nie słynął w przydwornym nacisku

      Gładkością mowy, składnością ukłonów;

      Ani swej broni dla podłego zysku

      Nie przedał w służbę niezgodnych baronów.

      Klasztornym murom wiek poświęcił młody;

      Wzgardził oklaski i górne urzędy;

      Nawet zacniejsze i słodsze nagrody,

      Minstrelów hymny i piękności względy

      Nie przemawiały do zimnego ducha.

      Wallenrod pochwał obojętnie słucha,

      Na kraśne lica pogląda z daleka,

      Od czarującej rozmowy ucieka.

      Czy był nieczułym, dumnym z przyrodzenia,

      Czy stał się z wiekiem — bo choć jeszcze młody,

      Już włos miał siwy i zwiędłe jagody,

      Napiętnowane starością cierpienia —

      Trudno odgadnąć. Zdarzały się chwile,

      W których zabawy młodzieży podzielał,

      Nawet niewieścich gwarów słuchał mile,

      Na żarty dworzan żartami odstrzelał

      I sypał damom grzecznych słówek krocie,

      Z zimnym uśmiechem, jak dzieciom łakocie:

      Były to rzadkie chwile zapomnienia...

      I wkrótce lada słówko obojętne,

      Które dla drugich nie miało znaczenia,

      W nim obudzało wzruszenia namiętne;

      Słowa: ojczyzna, powinność, kochanka,

      O krucyjatach i o Litwie wzmianka,

      Nagle wesołość Wallenroda truły;

      Słysząc je, znowu odwracał oblicze,

      Znowu na wszystko stawał się nieczuły

      I pogrążał się w dumy tajemnicze.

      Może, wspomniawszy świętość powołania,

      Sam sobie ziemskich słodyczy zabrania.

      Jedne znał tylko przyjaźni słodycze,

      Jednego tylko wybrał przyjaciela,

      Świętego cnotą i pobożnym stanem:

      Był to mnich siwy, zwano go Halbanem.

      On Wallenroda samotność podziela;

      On był i duszy jego spowiednikiem,

      On był i serca jego powiernikiem.

      Szczęśliwa przyjaźń! Świętym jest na ziemi,

      Kto umiał przyjaźń zabrać ze świętemi.

      Tak naczelnicy zakonnej obrady

      Rozpamiętują Konrada przymioty.

      Ale miał wadę — bo któż jest bez wady?

      Konrad światowej nie lubił pustoty,

      Konrad pijanej nie dzielił biesiady.

      Wszakże, zamknięty w samotnym pokoju,

      Gdy go dręczyły nudy lub zgryzoty,

      Szukał pociechy w gorącym napoju;

      I wtenczas zdał się wdziewać postać nową,

      Wtenczas twarz jego, bladą i surową,

      Jakiś rumieniec chorowity krasił:

      I wielkie, niegdyś błękitne źrenice,

      Które czas nieco skaził i przygasił,

      Ciskały dawnych ogniów błyskawice.

      Z piersi żałosne westchnienie ucieka

      I łzą perłową nabrzmiewa powieka,

      Dłoń lutni szuka, usta pieśni leją,

      Pieśni nucone cudzoziemską mową,

      Lecz je słuchaczów serca rozumieją:

      Dosyć usłyszeć muzykę grobową,

      Dosyć uważać na śpiewaka postać.

      W licach pamięci widać natężenie,

      Brwi podniesione, pochyłe wejrzenie

      Chcące z głębiny ziemnej coś wydostać:

      Jakiż być może pieśni jego wątek?

      Zapewne myślą w obłędnych pogoniach,

      Ściga swą młodość na przeszłości toniach...

      Gdzież dusza jego? — W krainie pamiątek.

      Lecz nigdy ręka, w muzycznym zapędzie,

      Z lutni weselszych tonów nie dobędzie;

      I lica jego niewinnych uśmiechów

      Zdają się lękać, jak śmiertelnych grzechów.

      Wszystkie uderza struny po kolei,

      Prócz jednej struny — prócz struny wesela.

      Wszystkie uczucia słuchacz z nim podziela,

      Oprócz jednego uczucia — nadziei.

      Nieraz go bracia zeszli niespodzianie

      I nadzwyczajnej dziwili się zmianie:

      Konrad, zbudzony, zżymał się i gniewał,

      Porzucał lutnię i pieśni nie śpiewał;

      Wymawiał głośno bezbożne wyrazy,

      Coś Halbanowi szeptał po kryjomu,

      Krzyczał na wojska, wydawał rozkazy,

      Straszliwie groził, nie wiadomo komu.

Скачать книгу