Скачать книгу

okladka-Zakon-DRUK.pdf"/>

      Piotr Kościelny

      ZAKON

      Głogów 2017

      Text © copyright by Piotr Kościelny

      Copyright for this edition © 2017 Infolligence

      Wydanie pierwsze, Głogów 2017

      Korekta i redakcja

      Katarzyna Wróbel

      Skład i łamanie

      Studio Grafpa

      Projekt okładki

      Anna Mindziukiewicz

      Fotografia na okładce

      iStock

      Druk i oprawa

      Totem.com.pl

      Książka wydana przez Infolligence

      Strona wydawcy: www.factio.pl

      Wszystkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej książki w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie metodą elektroniczną lub inną powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

      ISBN: 978-83-948176-0-2

      ISBN e-book MOBI: 978-83-948176-3-3

      ISBN e-book EPUB: 978-83-948176-1-9

      ISBN e-book PDF: 978-83-948176-2-6

      Świat jest rządzony przez całkiem inne osoby, niż się to wydaje i tylko ci, którzy potrafią zajrzeć za kulisy, wiedzą kto to jest. Rządy nie rządzą, a jedynie

      kontrolują machinę rządową, same będąc kontrolowane przez niewidzialną rękę.

      Benjamin Disraeli

      Rozdział I

      Irak, 1 kwietnia 2005 r., godz. 6:20

      Zwoliński

      Ten dzień zapowiadał się wyjątkowo. Co roku moja żona i dzieci próbowały zrobić mi numer z okazji prima aprilis. Za każdym razem udawałem, że daję się nabrać. Wyjątkowość tego dnia polegała na tym, że dziś nabrać się nie zamierzałem. Byli za daleko, a połączenia z krajem z tak błahych powodów były raczej niemile widziane. Po prostu nie przystawały, zwłaszcza osobie zajmującej w sumie dosyć ważne i poważne stanowisko w Polskim Kontyngencie Wojskowym w Iraku. Bo czy kapitanowi Żandarmerii Wojskowej wypadało łączyć się z krajem, aby udawać, że się dało nabrać? Zwłaszcza że od dawna podejrzewałem, że telefony są na podsłuchu. Kto słuchał? Albo nasi, albo specjaliści „Wielkiego Brata”.

      Był też jeszcze inny powód. Z Magdą ostatnio nam się nie układało. Przed moim wyjazdem na misję ciągle się kłóciliśmy. Powody były różne – a to brak kasy, a to moje ciągłe nieobecności w domu. Ale wychodząc za mnie, wiedziała przecież, że jestem młodym oficerem Wojska Polskiego. Wiedziała, że kokosów w wojsku się nie zarabia. No chyba że na boku czymś się handluje. W tym jednak problem, bo takich, co handlowali, ja właśnie łapałem. Zastanawiałem się, czy te powody do kłótni nie mają jakiegoś drugiego dna. Czy Magda nie ma kogoś na boku. Najbardziej zastanawiające były jej ciągłe wizyty u matki tuż przed moim wyjazdem. Rozumiałem niedzielny obiad u rodziców, ale codzienne wyjazdy do matki i powroty po dwóch godzinach wydawały się co najmniej zastanawiające.

      Tak jak sobie już wcześniej obiecałem, po powrocie do kraju zamierzałem się tym zająć. Musiałem sprawdzić, czy coś jest na rzeczy. Wszak dziwnie wyglądałby oficer żandarmerii z beretem wiszącym na rogach.

      Ten drobny żart wywołał uśmiech na mojej twarzy i sprawił, że poczułem, że ten dzień nie musi być jednak taki zły. Z rozmyślań wyrwał mnie dźwięk telefonu. Wahałem się, czy odebrać, jednak sumienność spowodowała, że sięgnąłem po aparat.

      – Kapitan Zwoliński, słucham.

      – Panie kapitanie, melduje się oficer dyżurny, porucznik Płytnik. Panie kapitanie, ma się pan natychmiast stawić u pułkownika Ciska – usłyszałem głos w słuchawce.

      – Będę za dwadzieścia minut – odpowiedziałem.

      – Panie kapitanie, otrzymałem wyraźny rozkaz do przekazania, że ma się pan stawić w trybie natychmiastowym. Powiem więcej. Pułkownik powiedział, cytuję: „Ma się stawić natychmiast, nawet jakby srał, to ma się stawić u mnie. Dupę podetrze na miejscu”.

      Chcąc nie chcąc dopiąłem guziki bluzy i wyszedłem z namiotu. Po chwili uderzyła we mnie fala gorąca i poczułem, że już się lepię. Droga do biura pułkownika zajęła mi dwie minuty. Przed wejściem zobaczyłem kilka osób. Wśród oficerów stał porucznik Strzelczyk z GROM-u, cicho rozmawiający z majorem Dudziakiem, pilotem śmigłowca. Podszedłem do nich.

      – Cześć, chłopaki, co to za nagła sprawa? Wiecie coś?

      – Ooo, a pan śledczy to chyba powinien wiedzieć więcej od nas – zażartował major Dudziak.

      – Szczegółów zaraz się dowiemy, ale wiem, że stary jest mocno wkurwiony– powiedział ktoś z boku.

      Spojrzeliśmy we trójkę w stronę głosu. Obok stała kapitan Marta Nowakowska, lekarz Polskiego Kontyngentu Wojskowego.

      – Ponoć o piątej rano dostał telefon z kraju – dodała. – Po tym tak zaczął rzucać chujami, że uszy więdły. Nigdy tak się nie zachowywał, więc coś jest na rzeczy.

      Po chwili drzwi się otworzyły i w progu stanął pułkownik Ambicki, szef sztabu. Gestem zaprosił czekających do środka. Wszyscy karnie weszliśmy i zauważyliśmy, że dowódca postarzał się w ciągu kilku ostatnich godzin, odkąd widzieliśmy go na kolacji. Nawet głos mu się zmienił.

      – Panowie oficerowie i pani kapitan. Wezwałem was tutaj o tak wczesnej porze i w trybie natychmiastowym z powodu dzisiejszego porannego telefonu z kraju. Otrzymałem rozkaz z Warszawy, aby przygotować bazę do wizyty kilku osobników. Mamy wydzielić część obozu do ich wyłącznej dyspozycji. Mamy zapewnić im wszystko, czego sobie zażyczą, i wykonywać wszystkie ich rozkazy. Powiem więcej. Mam rozkaz spełnić każde ich życzenie. Jak powiedział minister, gdyby zażyczyli sobie, żebym zrobił im laskę, to mam ściągnąć beret i uklęknąć. Powiem państwu, że nikt mnie tak nie upokorzył w całej mojej dotychczasowej karierze wojskowej. A upokorzenie mnie to także upokorzenie całego kontyngentu. Czy są jakieś pytania?

      Spojrzeliśmy po sobie. Pierwszy odezwał się major Dudziak.

      – A co to za goście? Wiadomo coś? Jakieś cioty z Sejmu? Ostatnio jak była ta głupia cipa z partii rządzącej, to się wymądrzała, a jak ją wziąłem na przejażdżkę ważką, to myślałem, że smrodu kupy z tydzień nie usunę.

      Na twarzy dowódcy pojawił się lekki uśmiech. Po chwili się odezwał:

      – Z tego, co mi wiadomo, to nie będą żadne miśki z polityki. Tamci przylatują, połażą, porobią sobie fotek i spierdalają. Potem chwalą się wielce na salonach, w jakich to niebezpiecznych miejscach byli. A w dupie byli i gówno widzieli. Ci goście to jednak inna para kaloszy. Mają dostać wydzielony fragment obozu, z płotem, zasiekami, osobną kuchnię. Jakiekolwiek zdanie mam na ich temat, to rozkaz jest rozkaz i trzeba go wykonać.

      – A kiedy te orły mają się zjawić? – zapytał porucznik Strzelczyk.

      – Dzisiaj, koło południa.

      – Kurwa, nie zdążę im przygotować tego jebanego obozu – stwierdził kapitan Wiśniewski z batalionu inżynieryjnego.

      – Szanowni oficerowie, przed nami trudne zadanie, więc jednak proponuję, żeby zacząć się brać do roboty. Co się zrobi, to się zrobi. Czego się nie zdąży, to trudno. Proszę się rozejść do zajęć. Pan, panie kapitanie Zwoliński, niech jeszcze chwilę zostanie.

      Zgromadzeni opuścili biuro. Zostałem tylko ja, szef sztabu i pułkownik.

      – Panie kapitanie, jest pan oficjalnym przedstawicielem prawa w tej bazie. Ma pan reagować

Скачать книгу