Скачать книгу

Mamy jeszcze sztuczny sok pomarańczowy i kawę instant – powiedziała.

      – Daj jedno i drugie.

      Jadłem, patrząc przez okno komory numer trzydzieści sześć. Ta jednostka sprawiała nam kłopoty. Coś się zacięło przy produkcji wolnych nanitów, a ja musiałem usnąć, próbując to naprawić.

      – Udało nam się przynajmniej dotrwać do rana – powiedziała Sandra.

      – Jak tam wieże?– spytałem.

      – Dwie już działają. Trzecia wkrótce zacznie. Major Robinson pytał o ciebie, ale odpowiedziałam, że potrzebujesz kilku godzin snu.

      Spojrzałem na nią, zastanawiając się, czy była zagrożeniem dla dyscypliny wojskowej, czy darem niebios. Chyba i jednym, i drugim. Odsyłanie zastępcy przez dziewczynę dowódcy na pewno nie należało do standardowych procedur operacyjnych. Nas jednak trudno było nazwać standardową armią, a Sandra miała rację. Potrzebowałem odpoczynku.

      – Znajdę go, zanim się całkiem dobudzisz – zaproponowała.

      – Nie chcę, abyś kręciła się po bazie. Tu nadal mogą siedzieć snajperzy.

      – Nie sądzę, aby wypatrywali właśnie mnie.

      – Chyba nie, ale proszę, zostań w Czternastce, dobrze?

      Oparła ręce na biodrach.

      – Po tym, jak już przyniosłam ci puszkę żarcia? Tak? Tak mi dziękujesz?

      – Nie można cię nazwać posłusznym żołnierzem, Sandra.

      – Mam nadzieję, że tak pozostanie – powiedziała i odeszła, kręcąc tyłeczkiem.

      Uśmiechnąłem się do jej pleców. Miałem nadzieję, że nigdy się nie zmieni. Kilka minut później otworzyły się drzwi. Nie odwracałem się. Zajęty byłem wprowadzaniem kolejnych danych na tablecie, który wczoraj skonfiskowałem marine. Musiałem sprawdzić maksymalną liczbę okrętów, które dałoby się wyprodukować z surowców, jakie posiadałem. Uznałem, że trzy wieże wystarczą do obrony bazy. Aby zepchnąć przeciwnika z wyspy, potrzebowaliśmy sił mobilnych. Potrzebowaliśmy także porządnego pokazu siły, aby zaczęli nas znów traktować poważnie.

      – Robinson? – powiedziałem. – Proszę powiedzieć mi o wieżach.

      Odchrząknął. Mówił jeszcze odrobinę niewyraźnie, jakby policzek nie do końca się zregenerował i nadal był nieco sztywny.

      – Wydaje mi się, że mamy jednak inny problem, sir.

      Odwróciłem się i stanąłem jak wryty. Zza pleców Robinsona spoglądała na mnie uśmiechnięta twarz. Doskonale ją znałem. To był admirał Jack Crow.

      – Crow? – zapytałem.

      – We własnej osobie, ziom – odparł, uśmiechając się. Miał wielkie, równe, białe zęby, a znad haczykowatego nosa spoglądały na mnie niebieskie oczy.

      Parzyłem na niego przez chwilę z niedowierzaniem.

      – Myślałeś, że wypadłem z gry, co? – spytał, wyraźnie zadowolony z mojego zaskoczenia. – No cóż, stary Crow tak łatwo nie umiera. Może nawet trudniej mnie zabić niż sławnego Kyle’a Riggsa.

      Wyszedłem na zewnątrz i przeżyłem następny szok. Do bazy zmierzali żołnierze. W odróżnieniu od Crowa, uzbrojeni. Moi marines. Prawie dwie kompanie.

      – Czy to ludzie, których miał przysłać Barrera?

      – Ci sami, gościu – powiedział zza moich pleców Crow. Z jakiegoś powodu fakt, że miałem go za plecami, powodował, że przechodziły mi po nich ciarki. A jednak nie odwróciłem się. Nie chciałem wyglądać na wytrąconego z równowagi.

      – Dzięki, że ich przyprowadziłeś, Crow. Spisałeś się lepiej, niż przypuszczałem.

      Ludzie patrzyli na siebie. Musieli mieć niezłą zagwozdkę. Ja byłem powszechnie znanym bohaterem, ale Crow zawsze był moim przełożonym. Wiedziałem, że wielu z marines czuło konflikt lojalności. Przy tak niewielkiej organizacji, która na dodatek straciła połowę sił, posiadanie w szeregach niepewnych ludzi stanowiło ogromne niebezpieczeństwo. Nagle poczułem się jak przywódca jakiejś bandy rebeliantów ukrywającej się w dżungli. Brakowało mi tylko beretu i cygara.

      – Może pogadamy na osobności? – zaproponował Crow.

      Pokiwałem głową. Wskazałem Jednostkę Czternastą. To, co kiedyś było komorą, obecnie przekształcone zostało w metaliczne mrowisko. Wieżyczka na szczycie obracała się, a sensory cały czas szukały potencjalnego celu.

      Udałem się w tamtym kierunku. Crow podążył za mną. Nie obejrzałem się ani razu. Wiedziałem, że śledzą nas wszystkie oczy w obozie. Nie mogłem okazać ani strachu, ani tym bardziej konsternacji. A odczuwałem i jedno, i drugie. Czułem się odpowiedzialny za tę organizację, czy raczej za jej resztki, i pozostałem na placu boju sam, bez innych pretendentów do władzy. Nie chodziło o to, że miałem jakieś „parcie na szkło”. Nie chodziło nawet o to, że nie lubiłem Crowa. Ale inni ludzie w mojej strukturze dowodzenia po prostu w tej chwili przeszkadzali.

      Gdy doszliśmy do podstawy kopuły, Crow gwizdnął z podziwem.

      – To twoja robota, Riggs? Ciągle mnie zaskakujesz pomysłowością. To urządzenie musiało spowodować, że piechocińcy posrali się ze strachu.

      – Nie mylisz się.

      – Czemu to się cały czas rusza? – spytał, wskazując miotacz, który coś śledził. Żaden z nas nie wiedział co.

      – Być może wykryło jakiś niewidoczny dla nas samolot – zasugerowałem.

      – Albo stado bocianów, prawda? – spytał Crow.

      – Jeśli któryś będzie na tyle nieostrożny, by zesrać się na naszą bazę, to maleństwo go usmaży.

      Crow pokiwał głową i pogładził metal.

      – Tak. Co do tego nie ma wątpliwości. Zawsze podobały mi się te rzeczy, które dla mnie robiłeś, Kyle. To mi przypomina Snappera. Tęsknię za nim. A ty, tęsknisz za Alamo?

      – Nie miałem na to czasu – powiedziałem i wystukałem na ścianie kod. Drzwi otworzyły się.

      Crow rozpoznał rytm i zaśmiał się.

      – Zamek szyfrowy, co?

      Odpowiedziałem uśmiechem i gestem zaprosiłem go do środka. Wszedł za mną.

      W momencie, kiedy zamknęły się za nami drzwi, wiedziałem, że coś jest nie w porządku. Zacząłem się odwracać, unosząc ramiona.

      Cień Crowa mignął mi przed oczyma. Zaciskał na czymś pięści. Na kamieniach? Z jego oczu wyzierało szaleństwo. Zdałem sobie sprawę, że tak musiał wyglądać, kiedy zabijał ludzi na pokładzie Snappera.

      Na szczęście nie musiałem się obawiać. Był ode mnie starszy i w dużo gorszej formie. A co najważniejsze, nie przyjął nanitów. Czego miałbym się bać? Bardziej chodziło mi o to, by przypadkiem nie uszkodzić za bardzo tego drania.

      Jego zaciśnięte pięści spadły na moją czaszkę. Poczułem szok. Nie z powodu siły uderzeń, co raczej jego szybkości. Jak mu się udało?

      Purpurowa eksplozja z wnętrza mojego mózgu rozeszła się po całym ciele i upadłem. Odtoczyłem się od niego, starając się jak najszybciej podnieść.

      Był obok mnie natychmiast. Wiedziałem już, co ma w dłoniach. Wielkie, stalowe kule. Zapewne z łożysk. Musiał je gdzieś znaleźć i schować do kieszeni. A teraz mnie nimi okładał. Skóra na kłykciach mu popękała, widać było

Скачать книгу