Скачать книгу

w dłoń trochę śniegu i zbiłem go w kulkę. Popatrzyłem na Sandrę. Nieufnie zmierzyła mnie wzrokiem. Stoczyliśmy już wiele bitew na śnieżki. Kiedy ma się ciała pełne nanitów, ulepszone dzięki biochemicznym modyfikacjom, obrzucanie się śnieżkami to nie przelewki.

      Uniosłem kulkę.

      – Dlatego tutaj zbudowałem twierdzę. Chciałem mieć coś, czego ludzkość będzie na zawsze pozbawiona w układzie Eden. Prawdziwie zimne miejsce do życia.

      Kiwnęła głową.

      – To dobry powód – stwierdziła. – Zawsze lubiłeś zimę.

      Rzuciłem śnieżkę za mur. Po latach ulepszeń miałem dobry rzut i wątpię, żeby którykolwiek baseballista w historii sportu potrafił posłać dalej piłkę o podobnej masie. Pomknęła w mrok nocy niczym biała smuga, aż wreszcie grawitacja się o nią upomniała. Śnieżka zaczęła powoli obniżać lot, by wreszcie runąć w dół i zniknąć mi z oczu. Sandra wskoczyła na jedno z kwadratowych zwieńczeń krenelażu i, przycupnięta na krawędzi, obserwowała jej lot.

      – Nadal ją widzę – oznajmiła. – Możliwe, że dotrze aż do drzew.

      Wpatrywałem się w przepaść, ale moje oczy były niewiele lepsze od tych, z którymi się urodziłem.

      – Wiesz, na Ziemi jest maj – powiedziałem. – Tęsknię za porami roku. Ale teraz mogę doświadczyć zimy, kiedy tylko zechcę. Wystarczy tu przyjść.

      Sandra wciąż kucała na murze, z uporem wbijając wzrok w ciemność.

      – Nie mów, że ciągle widzisz tamtą śnieżkę – powiedziałem.

      Uniosła dłoń, żeby mnie uciszyć. Pokręciła głową.

      – Nie dotarła na dół – odparła. – Spadła na występ skalny w dwóch trzecich drogi.

      – Szkoda.

      Spojrzała na mnie.

      – To nie za porami roku tęsknisz, Kyle, tylko za Ziemią. Wątpię, żebyśmy kiedykolwiek poczuli się tutaj całkiem swojsko. Oczywiście ten świat jest śliczny i w ogóle, ale nigdy nie będzie naszym domem.

      – No nie wiem... Migracje zdarzały się już wcześniej. Przemieszczamy się od tysiąca pokoleń.

      – Tak, ale nigdy na całkiem nową planetę. W naszych genach, w naszych instynktach, tkwią rzeczy, których nie da się zmienić. Na przykład długość doby. Te czternastogodzinne cykle są dla mnie irytująco krótkie.

      Tutaj musiałem się zgodzić. Po siedmiu godzinach światła dziennego nieodmiennie następowało siedem godzin ciemności. Wielu z nas miało problem z przystosowaniem. Zmarszczyłem czoło.

      – O czym my rozmawiamy! – zawołałem. – Co za defetyzm. Kiedyś jeszcze zobaczymy nasz dom.

      Twarz Sandry ściągnęła się. Kiwnęła głową, ale odwróciła wzrok.

      – No co? – zapytałem z naciskiem.

      – Nie wiem. Jeśli wrócimy... ściągniemy na Ziemię wojnę. Nie wyobrażam sobie, jak mogłoby być inaczej. Nie chcę, żeby dla naszej wygody spłonęło pół Ziemi.

      – Nie musi tak być. Zawsze kiedy ktoś sięgnie po władzę, powstają wewnętrzne podziały. Może opozycjoniści się zbuntują i zrzucą Crowa z tronu. Może dostanie zawału albo udławi się krewetką z grilla.

      To ostatnie wreszcie rozśmieszyło Sandrę i wyrwało ją z ponurego nastroju.

      – No dobrze – powiedziała po chwili. – Jak nazwiesz ten swój pałac?

      – To nie jest do końca pałac...

      – Oj, daj spokój. Oczywiście, że jest. Założę się, że Crow zbudował ich już sobie siedem. Nie wstydź się! Jak chcesz nazwać swój pierwszy?

      Temat sprawiał, że czułem się nieswojo, ale zmusiłem się do uśmiechu.

      – Już postanowiłem. Nazwę go Warownia Cienia.

      – Czemu?

      – Bo przy odrobinie szczęścia nie pozwoli wrogom podejść nas z zaskoczenia.

      Zamrugała, nie rozumiejąc. Wzruszyłem ramionami.

      – To nie tylko miejsce wypoczynku. Twierdza służy celom militarnym. Na tej skale tkwi mnóstwo sprzętu, w tym najlepsza bateria czujników we wszystkich sześciu znanych układach gwiezdnych.

      – Pokaż – poprosiła.

      Z uśmiechem zaoferowałem jej ramię. Ujęła je jak dama i wspólnie weszliśmy po oblodzonych granitowych stopniach do portalu. Tak jak wszystkie drzwi w twierdzy, te również wykonano z inteligentnego metalu. Wyczuły nas, rozpoznały i rozstąpiły się. Z powstałego otworu powiało ciepłym powietrzem.

      Służbę pełnił tylko jeden operator. Była to młoda porucznik, która na nasz widok nieśmiało podniosła wzrok. Niemal przepraszająco uniosła tablet i pomachała nim lekko, aby zwrócić moją uwagę.

      – O co chodzi? – zapytałem, biorąc od niej urządzenie.

      – Coś przyszło ze stacji Weltera, sir – oznajmiła.

      Zmarszczyłem brwi.

      – To nie jest standardowy codzienny raport. Wszelkie wrogie działania należy mi zgłaszać niezwłocznie.

      Na twarzy młodej kobiety pojawiło się zaniepokojenie.

      – Przepraszam, pułkowniku, ale to nie jest wrogie działanie. To wiadomość dyplomatyczna.

      Jeszcze mocniej zmarszczyłem czoło. Przesunąłem palcem po ekranie, aby pominąć wstępne pierdoły na pierwszych stronach. Jak to się dzieje, że biurokracja zakrada się do każdej organizacji? Już teraz każdy raport, który mi podsuwano, miał pełen dat i szczegółów wstęp na trzy strony. Z miesiąca na miesiąc robiły się coraz grubsze i coraz mniej treściwe.

      Pierwszy przydatny akapit traktował o nietypowych odczytach – głównie z Edenu-12, rodzimej planety Niebieskich. Nic nowego. Z tamtego gazowego olbrzyma zamieszkanego przez enigmatyczne istoty zawsze docierały nietypowe odczyty. Dziś chodziło o duże ilości energii, uwalnianej z nieznanego źródła. Przewróciłem oczami. W końcu to gazowy olbrzym. Codziennie przetaczały się po nim gigantyczne burze. Niektórzy z moich ludzi potrzebowali kursu z podstaw astronomii.

      Wreszcie na dwudziestej siódmej stronie dotarłem do meritum. Przeczytałem szybko ten fragment, po czym oddałem urządzenie pani porucznik.

      – No i? – zapytała Sandra. – Od kogo to?

      – Od Skorupiaków – odpowiedziałem.

      Sandra zaśmiała się oschle.

      – Od tych przeuroczych drani? Jaki liścik miłosny ci wysłali? Może tym razem podarują nam wielkiego drewnianego konia?

      Pokręciłem głową.

      – Nie. Proszą o pomoc. Twierdzą, że ktoś ich zaatakował, i proszą o każdą pomoc, jaką jesteśmy w stanie zaoferować.

      Sandra spojrzała na mnie, a uśmiech znikł jej z twarzy. Natychmiast pojąłem, co jej chodziło po głowie. Ten sam dylemat, który dręczył i mnie: czy powinniśmy pomóc naszym wrogom?

      W ostatnim konflikcie stanęli po stronie makrosów i zadali nam poważne straty. Ale musiałem przyznać, że nadal darzyłem te aroganckie stwory pewną dozą sympatii. Koniec końców, czy sam nie kazałem ziemskim wojskom walczyć pod dowództwem makrosów, gdy stanęliśmy przed widmem zagłady? Zaatakowałem Robale, dokładnie tak samo, jak one zaatakowały nas. Walczyliśmy z Robalami, ale jednak one są żywe, inaczej niż maszyny, które napadły Heliosa.

Скачать книгу