Скачать книгу

ef="#fb3_img_img_ace33015-44d1-58b1-9066-699958298aa6.jpg" alt="cover"/>

      Przekład:

      Małgorzata Koczańska

      Marcin Bojko

      Warszawa 2017

      Tytuł oryginału: Victory

      Copyright © Nick Webb 2016

      All rights reserved

      Projekt okładki: Tomasz Maroński

      Redakcja: Rafał Dębski

      Korekta: Agnieszka Pawlikowska

      Skład i łamanie: Ewa Jurecka

      Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

      Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

      Wydawca:

      Drageus Publishing House Sp. z o.o.

      ul. Kopernika 5/L6

      00-367 Warszawa

      e-mail: [email protected] www.drageus.com

      ISBN ePub: 978-83-65661-16-6

       ISBN mobi: 978-83-65661-17-3

      Opracowanie wersji elektronicznej:

       Dla J., L. i C.

      ROZDZIAŁ 1

      Sektor Britannia, planeta Indira

      Przedmieścia Gunaratana

      Obóz uchodźców numer 127

      Porucznik Rodriguez wszedł w błotnistą kałużę na środku ulicy, skrzywił się i zaklął.

      „Niech to piekło pochłonie”. Był dwudziesty siódmy wiek, rozwój technologii pozwolił ludziom zdobywać gwiazdy i skolonizować dziesiątki planet, galaktyczna cywilizacja jeszcze cztery miesiące temu rozkwitała na taką skalę, że trudno było to sobie wyobrazić.

      A tutaj ścieki wypływały na ulicę.

      Obóz uchodźców pękał w szwach. Schroniło się w nim dwa razy więcej uciekinierów z sektora Cadiz niż zakładane pół miliona. A gdy porucznik Rodriguez brodził w ściekach spływających ulicą, w uszach odbijał mu się echem jękliwy płacz chorych dzieci. Małe, brudne dzieciaki tuliły się do równie brudnych i ponurych matek, które zerkały w niebo zza uchylonych drzwi, czekając na kolejną dostawę żywności i wody z miasta.

      Ale dostaw nie będzie, a Rodriguez doskonale o tym wiedział. Zaopatrzenie zostało ograniczone i transporty przyjeżdżały do obozu nie co parę dni, ale najwyżej raz na tydzień. A następny nie przybędzie wcale.

      Za to coś innego miało przybyć.

      Oni.

      Niebo jarzyło się barwami, słońce zaszło parę minut temu.

      „Zapewne po raz ostatni” – pomyślał Rodriguez. Niewiele czasu zostało. Pomimo płaczu dzieci obóz wydawał się niesamowicie cichy, gdy porucznik brodził w błocie przez ostatnie sto metrów do schronienia swojej rodziny. Dzieci Rodrigueza zapewne już czekały. Miał nadzieję, że były spakowane, jak im kazał.

      Gdy otworzył drzwi do chaty, rozjęczały się syreny obozu, ich wycie dołączyło do szlochu dzieci. Oznaczało to tylko jedno.

      Oni już tu byli.

      – Tata!

      Do porucznika podbiegła córka, Elsa, i objęła go mocno w pasie. Tomas siedział w kącie i pochylał się nad babką, która miała opiekować się dziećmi, ale zachorowała. Leżała na jedynym posłaniu w pomieszczeniu, półprzytomna i wstrząsana kaszlem.

      Porucznik Rodriguez odsunął Elsę i podszedł do matki. Twarz miała bladą, ale zdobyła się na słaby uśmiech.

      – Dzieci gotowe? – Pochylił się do niej.

      Odpowiedziała lekkim skinieniem głowy.

      – A ty?

      Wyciągnęła do syna drżącą rękę.

      – Uciekajcie – szepnęła z wysiłkiem, a potem opadła i zakasłała. Gdy odsunęła dłoń od ust, palce miała ubrudzone krwią.

      – Nie zostawię cię, mamo. – Rodriguez pochylił się, aby ją podnieść, ale matka odepchnęła go z zaskakującą siłą.

      – Powiedziałam, uciekajcie. Dzieci są gotowe. Szkoda czasu. Zabierz je w bezpieczne miejsce. Nic mi… – Zerknęła na Tomasa i Elsę, po czym ze względu na ich obecność zmusiła się do uśmiechu. Zawsze była wspaniałą aktorką. – Nic mi nie będzie.

      Syreny wyły. W zapadającym zmierzchu niosły się okrzyki tłumów.

      Rodriguez zaklął pod nosem, ale zerwał się na równe nogi i podniósł dwa pakunki, które stały przy drzwiach. Jego bagaż znajdował się w hangarze myśliwców w bazie po drugiej stronie miasta. Nie miał tego wiele – jak wszyscy piloci myśliwców zawsze ograniczał bagaż do absolutnego minimum. Nie było jednak czasu na zabranie swoich rzeczy. Nie było czasu na nic oprócz ucieczki.

      Oni przybywali. W przeważającej sile. Rodriguez widział skany wyświetlane na monitorach w hangarze zaledwie pół godziny temu. Dwadzieścia wielkich okrętów Roju i zupełnie nowa jednostka, niewyobrażalnie ogromny superpancernik, który po raz pierwszy pojawił się tydzień temu podczas inwazji Roju w gromadzie Mao.

      Mao Wielka już nie istniała.

      Osiem miliardów ludzi zginęło.

      Zwiadowcy donieśli, że powierzchnia planety, kosmopolitycznego klejnotu Chińskiej Międzygwiezdnej Republiki Demokratycznej, zmieniła się w jałowe, ogniste pustkowie.

      Rodriguez wypchnął dzieci za drzwi i zerknął po raz ostatni na matkę, która nie ruszyła się z posłania. Była blada i słaba. Wyszeptała tylko: „Kocham cię”. Porucznik zamrugał, aby powstrzymać łzy. Zdobył się jedynie na krótkie skinienie głową, a potem odwrócił się i ruszył na cuchnącą, błotnistą ulicę.

      Transport wkrótce odjedzie, nie miał chwili do stracenia. Poprowadził dzieci wśród przerażonych tłumów, które wybiegły z domów, gdy zabrzmiał alarm. Rodriguez przelotnie zastanowił się, czy zostanie skazany na śmierć za dezercję, bo przecież opuścił swój posterunek.

      „Jeden myśliwiec nie zrobi różnicy w starciu z przeważającymi siłami obcych” – pomyślał. „Nic ich nie powstrzyma”.

      Jak można skazać na śmierć ojca, który próbuje tylko ocalić swoje dzieci? Przecież jeden człowiek niczego nie zmieni w starciu z tak ogromną potęgą pełną niewyobrażalnej nienawiści, prawda?

      Jednak Granger zdołał tego dokonać. Jeden człowiek, bohater Ziemi. Wydawało się, że zginął, ale powrócił i pokonał przy tym Rój. Przynajmniej tak głosiły plotki. Rodriguez nie wierzył w te brednie, chociaż widział nagrania z tamtej bitwy.

      I tak nie miało to znaczenia. Uniósł głowę. Od wschodu na niebie odcinało się skupisko coraz jaśniejszych

Скачать книгу