Скачать книгу

do śledztwa pewnego weterana.

      Drejer przez chwilę milczała.

      – Udało ci się ustalić coś jeszcze? – zapytała w końcu.

      – Na jakiej podstawie? Pojedynczej krwawiącej nuty?

      – To w jakiś sposób znaczące.

      – Nie sądzę – zaoponował. – To tylko koncepcja, jaką przyjęli.

      – Może – odparła tonem, który sugerował, że to koniec rozmowy. – W razie czego odezwę się… o ile nie masz nic przeciwko.

      – Oczywiście, że nie.

      Rozłączyła się, nie dodając już nic więcej. Gerard spojrzał na telefon, pokręcił głową, a potem odłożył go na bok. Skupił uwagę na transmisji TVN24. Dziennikarz stojący przed ogrodzeniem przedszkola odstąpił o krok, by kamera mogła zrobić zbliżenie na grupę dzieci prowadzonych w kierunku placu zabaw tuż obok. Policja tym razem zadbała o to, by teren szczelnie odgrodzić i odsunąć gapiów na tyle daleko, żeby nie przeszkadzali psychologom.

      Czekało ich ciężkie zadanie, ale to wszystko nic w porównaniu z tym, co te dzieciaki będą musiały znosić w dorosłym życiu. Teraz być może nie rozumieją do końca, co się wydarzyło, ale z czasem wszystko wróci. Ze zdwojoną mocą, zbierając po drodze tragiczne żniwa w ich psychice.

      Edling przez chwilę obserwował, jak na miejsce zdarzenia wchodzą technicy kryminalistyki i lekarze medycyny sądowej. Zebrało się całe konsylium.

      Po chwili wyłączył telewizor, odgiął się na fotelu i zamknął oczy. Gdyby kilka rzeczy w jego życiu potoczyło się inaczej, nie siedziałby teraz w domu, lecz koordynował całą akcję ze swojego biura na Reymonta. Beata Drejer dalej byłaby jedynie dobrze zapowiadającą się śledczą, a nie spadkobierczynią tego wszystkiego, co on przez lata budował.

      Gerard podniósł się, uznając, że nie może o tym myśleć. Wpędzi się w błędne koło niepokojących hipotez, które będą za nim chodziły do wieczora. Lepiej było skupić się na zadaniu. Tylko czy miał jakieś zadanie?

      Powiódł wzrokiem wokół. Nie, oczywiście, że nie miał. Zachowywał się nierozsądnie, licząc, że jakimś cudem zostanie dopuszczony do śledztwa.

      Przestał to rozważać, gdy usłyszał klucz przekręcany w zamku. Jednym z uroków bycia praktycznie bezrobotnym było to, że poznawał żonę lub syna po tym, w jaki sposób otwierali drzwi.

      Edling obrócił głowę w kierunku korytarza.

      – Cześć, Emilu – powiedział.

      Syn odburknął coś pod nosem, jak to miał w zwyczaju. Nie znosił swojego imienia i bynajmniej się z tym nie krył. Przeciwnie, średnio raz na kwartał rozmowa schodziła na ten temat i Emil otwarcie wyrażał dezaprobatę dla niegdysiejszej decyzji rodziców. Żona zrzucała całą winę na Gerarda, w zasadzie całkiem słusznie, bo to właśnie on dokonał wyboru.

      Nie rozumiał syna. Sam w jego wieku był zadowolony z oryginalnego imienia. Wtedy kojarzyło się ze znanym polskim piłkarzem, teraz bardziej ze szkockim aktorem, Gerardem Butlerem. Tak czy inaczej odpowiadało Edlingowi, a w dodatku przewijało się w jego rodzinie od iluś pokoleń. Podobnie jak imię Emil.

      Gerard spojrzał na chłopaka, kiedy ten wieszał kurtkę w przedpokoju. Bez słowa skierował się do kuchni. Edling dawno zrezygnował z karkołomnych prób wypytywania, jak było w szkole i co ciekawego słychać w jego życiu. Był to hermetyczny, niedostępny dla niego świat i należało się z tym pogodzić.

      Emil odezwał się dopiero, gdy usiadł za biurkiem w swoim pokoju.

      – Korzystałeś z laptopa? – zapytał.

      – Chciałem coś sprawdzić.

      Cisza. Edling przypuszczał, że syn formułuje w głowie niewybredne myśli na temat ojca.

      – Mógłbyś sobie kupić jakiś sprzęt. Znajdę ci coś przyzwoitego nawet za dziewięć stówek.

      – Obejdę się.

      – Nawet piętnastocalówkę.

      – Dziękuję – odparł Gerard głosem bez wyrazu.

      Gdzie popełnił błąd w wychowaniu chłopaka? Był dobrze przygotowany do rodzicielstwa. Czytał Leboyera, jeszcze zanim Emil się urodził, potem doszkalał się dzięki niezbyt erudycyjnym wywodom Sheili Kitzinger i przeczytał od deski do deski książkę Jean Liedloff. Ta ostatnia pozycja była wyjątkowa, zupełnie go pochłonęła, autorka bowiem opisywała, jak wychowują się dzieci w wenezuelskiej dżungli. Tam wszystko było proste, tutaj nie. Gerard nie wiedział nawet, jak rozmawiać z synem, co dopiero mówić o nawiązaniu nici porozumienia.

      – W każdym bądź razie daj znać – odezwał się Emil.

      – W każdym razie.

      – Co?

      Edling zacisnął usta.

      – Albo „w każdym razie”, albo „bądź co bądź”, nie łącz tych dwóch…

      – Znowu zaczynasz?

      Gerard odchrząknął i pociągnął lekko za krawat, zacieśniając węzeł. Właściwie nie chciał go poprawiać, ale było to silniejsze od niego. Ruszył w kierunku pokoju syna, wychodząc z założenia, że lepiej dokończyć tę rozmowę, nie krzycząc do siebie przez cały dom.

      – Ożeż kurwa… – rozległ się głos Emila.

      – Pilnuj języka.

      – Chodź tu! Zobacz!

      Edling naraz zrozumiał, że tylko jedna rzecz mogła wywołać taką reakcję. Przyspieszył kroku i po chwili stanął za synem, patrząc nierozumiejącym wzrokiem na ekran laptopa.

      Kolejne nagranie.

      W prawym górnym rogu widniała nuta z zakrwawioną kosą zamiast chorągiewki, przywodząc na myśl makabryczny odpowiednik logo stacji telewizyjnej. Przed kamerą znajdowało się dwoje ludzi.

      Siedzieli na metalowych krzesłach, związani i zakneblowani. Trzymano ich w starej hali lub innym przestronnym, opuszczonym budynku. W kadrze widać było odrapane ściany, odłupane kawałki posadzki i rozbite szkło z okien.

      Za nimi stał człowiek w czarnej masce chirurgicznej. Gerard przyjrzał się jego oczom i stwierdził, że to ta sama osoba, którą widział w przedszkolu. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości.

      ul. Krzemieniecka, Malinka

      Nawet głos był ten sam. Gerard nie musiał się przysłuchiwać, by rozpoznać znany tembr. Charakterystyczny, przejawiający pewność siebie i nieznoszący sprzeciwu.

      Ale Edling nie był specjalistą od głosu. Znacznie lepiej radził sobie z komunikatami nadawanymi bez pomocy słów. I dzięki temu szybko utwierdził się w przekonaniu, że pierwsze odczucie było poprawne.

      Albo materiał został nagrany wcześniej, albo ten człowiek był bratem bliźniakiem tego, który teraz znajdował się w policyjnym areszcie.

      – Ja pierdolę! – skwitował Emil, a potem złapał za smartfon i czym prędzej zaczął stukać w wyświetlacz.

      Gerard był zbyt skołowany, żeby upomnieć go, by nie kalał języka. Wbijał wzrok w oczy widoczne znad maski i czekał. Zauważył, że na twarzy porywacza pojawiły się niewielkie zmarszczki w kącikach powiek, i zrozumiał, że ten się uśmiecha.

      – Trwa „Koncert krwi” – odezwał się w końcu szaleniec, rozkładając zapraszająco ręce. – Oto nowa melodia.

      Na

Скачать книгу