ТОП просматриваемых книг сайта:
Dawid z Jerozolimy. Louis de Wohl
Читать онлайн.Название Dawid z Jerozolimy
Год выпуска 0
isbn 978-83-810-1236-2
Автор произведения Louis de Wohl
Издательство OSDW Azymut
Trzej bracia poczuli się jednak trochę niezręcznie, kiedy wielki tłum ruszył za dowódcą i Dawidem. Nie tylko oni mieli wyrzuty sumienia. Nawet dowódca poczuł, że ten żart zaszedł za daleko, i zwolnił kroku.
Małe wzgórze, na którym stał król Saul z Abnerem, Jakubem i innymi wysokimi rangą dowódcami, nie znajdowało się daleko. Kilku mężczyzn już się odwróciło i patrzyło na zbliżający się do nich tłum.
– Młodzieńcze – rzekł dowódca oddziału – na twoim miejscu pojechałbym jak najszybciej do domu.
– Ja też – na twoim miejscu – odparował Dawid, nie zatrzymując się. Twarz dowódcy spurpurowiała. Jeśli ten młody samochwała tak bardzo chce zrobić z siebie głupca, nic się na to nie poradzi. Poszedł więc dalej, a za nim tłum, na wpół zaciekawiony, a na wpół przejęty. Kiedy jednak spostrzegł ich Saul, wszyscy znieruchomieli.
– Mój królu – zaczął dowódca – ten młodzieniec mówi, że chciałby walczyć z Goliatem. – Uniósł lekko brwi, by zaznaczyć, że wie, jak absurdalne jest to życzenie, ale nie mógł temu zapobiec. – Kazałeś, byśmy przyprowadzili do ciebie każdego, kto przyjmie to wyzwanie.
Król popatrzył na Dawida.
– Chłopiec! – wykrzyknął ze zdumieniem.
Dawid spojrzał mu prosto w oczy.
– Nie trzeba się bać tego człowieka – rzekł. – Twój sługa chce z nim walczyć.
Saul pokręcił głową.
– Chłopiec – powtórzył. – Nie wiesz, na co się porywasz! Goliat jest nie tylko dziesięć razy silniejszy od ciebie, ale to doświadczony wojownik od młodości. Co możesz zdziałać przeciw komuś takiemu jak on?
Nie poznaje mnie, pomyślał Dawid. Głośno zaś rzekł:
– Panie, jestem pasterzem. Walczyłem już z lwem i niedźwiedziem, gdy próbowały ukraść moje owce.
Na twarzy Saula pojawił się lekki uśmiech.
– A ty ich przepędziłeś?
– Zabiłem je, panie.
Król zmierzył go ostrym spojrzeniem.
– W jaki sposób?
– Zastrzeliłem niedźwiedzia z procy.
Po tych słowach zapadła cisza.
– A lwa? – zapytał król.
– Udusiłem – przyznał Dawid.
– Oczywiście kłamie – burknął dowódca straży.
– Ale jest odważny – wymamrotał Abner.
– No ba, wie, że król nie pozwoli na tę walkę.
– Popatrz tylko na jego ręce – szepnął Abner. – Są grube jak uda. Jak małe maczugi.
Jakub bezwiednie potarł ramię.
Jego zapaśnicze sztuczki nie zdadzą się na wiele przeciw temu olbrzymowi, pomyślał ponuro. Nie sięga mu nawet do ramienia. Nic jednak nie powiedział.
– Filistyn nie będzie w lepszej sytuacji niż lew i niedźwiedź – stwierdził Dawid. – Zwłaszcza nie ten. Bo nie walczy tylko przeciw mnie.
– Co masz na myśli? – zapytał uprzejmie Saul.
– Obraził armię Boga żywego – zawołał Dawid. – Pan sam daje go w moje ręce.
Ciemne, podkrążone oczy króla błysnęły. Bardziej niż ktokolwiek inny cierpiał z powodu tej hańby, że spośród tylu tysięcy mężów Izraela i Judy żaden nie odważył się przyjąć wyzwania Filistyna. To było już wystarczająco złe, lecz przeżywać ten wstyd dzień po dniu... Chętnie wydałby rozkaz ataku na armię wroga, lecz jego dowódcy byli temu przeciwni, nawet Abner, najlepszy i najodważniejszy z wszystkich. Morale żołnierzy nie było dość wysokie, by zaatakować wroga, który tak bardzo przewyższał ich liczebnie i pod względem uzbrojenia. Jednak to miejsce, między Soko i Azeką, było najlepsze w całym kraju do obrony przed inwazją Filistynów. Abner starannie je wybrał. Było bramą do górzystego kraju Judy. Gdyby jednak Filistyni się przedarli, droga prowadząca przez doliny do Hebronu i Betlejem stałaby przed nimi otworem.
Musieli jednak przejść tędy. Król nie rozumiał, czemu jeszcze nie zaatakowali. Abner się niepokoił – obawiał się, że czekają na posiłki lub, co gorsza, wysłali wojsko z Gat lub z Ekronu, by podjąć próbę okrążenia. Jednak pomimo tego zagrożenia – niestety bardzo realnego – Abner nie chciał ryzykować ataku.
Saul najchętniej przyjąłby sam wyzwanie Goliata. Gdyby był o te dwadzieścia – choćby dziesięć – lat młodszy... ale ręce i nogi nie słuchały już jego woli tak, jak wcześniej, wzrok nie był dość ostry i, ponad wszystko, tylko Pan mógł obdarzyć zwycięstwem, a on, Saul, utracił pomoc Pana. Tamten okropny stary prorok wyłożył to dostatecznie jasno... wtedy...
A teraz pojawił się ten chłopiec, młodzieniec. Odwaga, jaką okazywał, mogła mieć swoje źródło w pragnieniu zemsty, brawurze lub czystym szaleństwie. Pokonanie lwa i niedźwiedzia było pierwszym przebłyskiem nadziei. Ale to, że liczył na pomoc Pana, że sprawa Izraela była dla niego święta – miał niezłomną wiarę w oczach, w głosie – przesądzało.
– Idź i walcz – rzekł król schrypniętym głosem. – I niech Pan będzie z tobą. Achabie! Daj mu moją zbroję i moją broń. – Musiał jednak zacisnąć zęby, kiedy dwaj giermkowie zabrali mu miecz i zdjęli hełm, pancerz i nagolenniki, by je włożyć na tego młodego śmiałka. To była prawie... abdykacja.
Dawid też nie się nie ucieszył. Nigdy wcześniej nie nosił zbroi – skóra z metalowymi płytkami odbierała jego rękom swobodę ruchu, a nagolenniki uniemożliwiały szybki bieg. Ale miecz króla mu się podobał. Zważył go w dłoni, zrobił kilka kółek w powietrzu, parę pchnięć. Taka broń mogła się podobać mężczyźnie. Ale wymagała czasu – walka mieczem była sztuką. Obejmowała setki rodzajów pchnięć, sztuczek i zmyłek, których należało się nauczyć, a potem je ćwiczyć. Goliat znał oczywiście wszystkie i ćwiczył je przez wiele lat. Nie miało sensu, by walczyć z nim bronią, w której on, Dawid, był niewprawnym nowicjuszem, a Goliat mistrzem. Pomyślał o powolnych, niezdarnych ruchach olbrzyma – nawet jemu przeszkadzała ciężka zbroja. Zamknął oczy i zastanawiał się nad tym. Po chwili usłyszał cichy plusk. Otworzył oczy, zobaczył strumyk płynący koło wzgórza i twarz mu się rozjaśniła. Stanął przed królem.
– To się nie uda, panie – rzekł. – Nie jestem przyzwyczajony do takiej zbroi. Ledwo mogę w niej chodzić. Pozwól mi walczyć na mój sposób.
I zaczął zdejmować zbroję. Saul chciał już zaprotestować, ale się rozmyślił i dał znać giermkom, by pomogli Dawidowi.
Uwolniony od niewygodnego zaszczytu, Dawid podniósł swój pasterski kij – gruby, sękaty, zakrzywiony na końcu jak maczuga – i poszedł do strumienia. Schylił się, szukał czegoś przez chwilę i wyjął kamień. Idealnej wielkości, ale nie dość gładki. Ten był lepszy... i tamten... i ten też. Rzucał za siebie wszystkie kamienie, które uznał za odpowiednie. Kiedy zebrał kilkanaście, wybrał pięć najlepszych, gładkich, ważących tyle, ile trzeba, i włożył je do swojej pasterskiej torby, wyjąwszy z niej najpierw skórzaną procę. Wrócił zadowolony na wzgórze, uniósł kij w pozdrowieniu dla króla i zszedł niespiesznym krokiem na dół.
Izraelscy żołnierze rozstąpili się, by zrobić mu przejście. Teraz stał sam na równinie, na odległość lotu strzały między dwoma frontami.