ТОП просматриваемых книг сайта:
Ostatni Krzyżowiec. Louis de Wohl
Читать онлайн.Название Ostatni Krzyżowiec
Год выпуска 0
isbn 978-83-257-0651-7
Автор произведения Louis de Wohl
Жанр Биографии и Мемуары
Издательство OSDW Azymut
– Nie rozumiesz, oślico? No tak, jasne, że nie rozumiesz. Jeżeli list jest zaadresowany do kogoś z tych osobistości z Madrytu, to znaczy, że pan zamierza adoptować chłopca – no bo cóż innego mogłoby to znaczyć?
– I co z tego, że zamierza? Dowiemy się w swoim czasie.
– Dobry Boże! Ja chcę wiedzieć teraz. Zamierzam tam popatrzeć.
– Nie wolno ci wchodzić do gabinetu! Co będzie, jeżeli pan...
– Poszedł do łóżka zaraz jak weszłam. Teraz nie ma tam nikogo.
– Ale... ale... przecież ty nie potrafisz czytać! Skąd będziesz wiedziała...
– Aha... ty myślisz, że nie umiem czytać. Brałam lekcje, również tutaj na zamku.
– Kłamiesz.
– Wcale nie. Zawsze chciałam nauczyć się czytać, i pisać też. A señor Álvaro był tak miły i dawał mi lekcje.
– Czyżby? – Luisa z jakiegoś powodu się zdenerwowała. – A Inez była z tobą, gdy dawał ci te lekcje?
– Doprawdy nie wiem, co masz na myśli. – La Rubia potrząsnęła głową. – Pójdziesz ze mną, rzucić okiem na ten list?
– Zapominasz, że señor Álvaro nie dawał mi żadnych lekcji – odpowiedziała Luisa sarkastycznie. – A tak naprawdę wcale nie chcesz, żebym poszła z tobą, czy nie tak? Jestem pewna, że chcesz jeszcze jednej lekcji...
– A to dopiero bezczelność! Chodź ze mną, to się sama przekonasz, dokąd idę! Ja... nie chcę sama w ciemności przemierzać całej tej drogi do wschodniego skrzydła.
– Ja bym też tam nie szła, gdybym miała nieczyste sumienie – odpaliła Luisa. – A teraz zamierzam spać, i ty też powinnaś, jeżeli wiesz, co dla ciebie dobre.
Po chwili wahania La Rubia wzruszyła swymi ładnymi ramionami.
– To cóż, dobranoc.
Zaczęła się rozbierać, choć wydawało się, że nie bardzo jej się spieszy.
Po kilku minutach słyszała już znany chrapliwy oddech Luisy. Grubaska spała.
La Rubia obserwowała ją przez moment. Po chwili wskoczyła znowu w sukienkę. Zapaliła resztkę świecy, zasłaniając światło ręką, chociaż nie było wcale potrzeby stosować takiego środka ostrożności, skoro Luisa spała, i to spała na dobre. Było naprawdę trudno ją dobudzić i La Rubia żałowała teraz, że ją zbudziła. I w ogóle, że jej powiedziała o liście oraz o zamiarze pójścia do gabinetu. Czy możliwe, że grubaska sama miała na oku señora Álvaro? Śmieszne, z takim nosem i taką figurą! Równie dobrze jednak mogła nie wiedzieć niczego więcej, przecież zdolna jest powiedzieć starej Inez albo nawet pani.
La Rubia znalazła się w korytarzu, zamknęła delikatnie za sobą drzwi i poszła dalej. Idąc na palcach wzdłuż pomieszczeń służby, dotarła do holu i jeszcze raz zasłoniła światło świecy, na wypadek gdyby przechodził właśnie wartownik. Teraz po schodach na górę, ale powoli, bo niektóre schody skrzypią; następnie wzdłuż górnego korytarza i przez duży salon. Tutaj musiała znowu iść na palcach, nie było tu bowiem dywanów, a w pobliżu znajdowała się sypialnia państwa. W pewnym momencie stanęła śmiertelnie przerażona i nieomal wrzasnęła. Lecz ów olbrzymi cień na ścianie był jej własnym cieniem: machnęła mu, a on odmachał niezgrabnie i zniknął, gdy dotarła do przeciwległej ściany i do drzwi prowadzących do małego korytarzyka obwieszonego po obu stronach zbroją przodków don Luiza – owymi ślepymi strażnikami, których martwe milczenie zdawało się wyrażać dezaprobatę. Przyłbice i pancerze błyszczały gniewnie w płomieniu świecy.
Nareszcie gabinet. Drzwi nie skrzypią; sama je niedawno naoliwiła. I oto biurko i list – zaczęła sylabizować adres. Trwało to chwilę. Lekcje pana Álvaro, choć dosyć liczne, nie były w całości poświęcone szlachetnej sztuce czytania i pisania, a adres był długi i pełen tytułów. Była dopiero w połowie, gdy usłyszała kroki – kroki zbliżające się do gabinetu.
Wiedziała, że było za późno, by wyjść przez główne drzwi. W jednej ze ścian były pojedyncze drzwiczki; rzuciła się w ich kierunku. Nie chciały się otworzyć. Kroki słychać było coraz głośniej. Nacisnęła i dwiema rękami szarpnęła za klamkę; tym razem drzwi się otworzyły, i to całkiem cicho, po czym wypadła na inny korytarz. Było ciemno choć oko wykol. Zgubiła świecę – albo gdy usiłowała otworzyć te wąskie drzwi, albo gdy zamknęła je za sobą. Musiała teraz wrócić bez świecy, i to szybko, skoro ktoś jeszcze nie spał – prawdopodobnie sam don Luiz.
Uciekała korytarzem i, nie bez trudu, odnalazła drzwi do małej klatki schodowej po drugiej stronie salonu. Gdy zamknęła za sobą drzwi, wiedziała, że jest już bezpieczna.
Ów ogryzek świecy potoczył się pod ciężki kredens; nikły płomyk migotał słabo. Nieomal zgasł, ale zdążył zetknąć się z rogiem dywanu i zaczął go lizać, najpierw z lekka, potem coraz chciwiej.
Pierwszy zaalarmował rogiem strażnik. Juan Galarza chwytając miecz i hełm, popędził na północno-wschodnią wieżę, za którą był odpowiedzialny. W połowie drogi był już dostatecznie świadom, by uzmysłowić sobie, że Hiszpania nie była aktualnie z nikim w stanie wojny i że róg strażnika musi oznaczać pożar. Jednocześnie poczuł swąd dymu. Popędził z powrotem. Z bastionu w tyle wieży dostrzegł chmurę dymu wiszącą nad wschodnim skrzydłem. Rycząc jak lew, pobiegł w tym kierunku.
Zamek zerwał się na nogi. Sporo było krzyku i pojawiły się pierwsze latarnie.
Doña Magdalena obudziła się z kaszlem; nieomal jednocześnie wyskoczył don Luiz. W trzech susach dotarł do drzwi i otworzył je. Gęsty, czarny dym wchodził do środka.
– Czekaj na mnie – krzyknął i wybiegł na zewnątrz.
Pospiesznie nałożyła długą pelerynę. Ktoś z dołu na podwórzu wrzeszczał:
– Cały zamek w ogniu.
Dym był nieznośny; nie mogła oddychać. Wylała czarkę wody z nocnego stolika na chustkę i przyłożyła ją sobie na usta i nos. Słyszała trzaski i syk płomieni. Dokąd pobiegł don Luiz? Kazał jej czekać na siebie, ale ogień zbliżał się coraz bardziej. Podeszła do drzwi.
Ku swemu przerażeniu zobaczyła, że ogień dotarł już do ciężkich zasłon salonu – jeszcze moment i droga do głównej klatki schodowej zostanie odcięta.
Mały korytarz był pełen dymu.
„Hieronim – pomyślała. – Boże! Muszę natychmiast obudzić chłopca”. Wówczas ujrzała męża pędzącego do góry, rozczochranego i osmolonego.
– Magdaleno, nic ci nie jest?
Zdążyła odpowiedzieć uśmiechem.
– Chłopiec – powiedziała. – Gdzie jest chłopiec? Muszę...
– Jest bezpieczny. Wyniosłem go. Teraz chodź szybko, zanim dach się zawali.
Ale po kilku krokach zachwiała się.
– Nie... nie mogę... dym...
Podniósł ją i niósł przez salon, teraz już stojący w ogniu i pełen żaru, tak że niewiasta jęczała z bólu.
Jeszcze kilka chwil i znaleźli się znowu na powietrzu. Główna klatka schodowa była ciągle nienaruszona. Valverde i Galarza podbiegli pomagać, lecz don Luiz ich odsunął.
– Musicie zebrać mężczyzn. Sformujcie łańcuch, niech kobiety przynoszą kubły z wodą – rozkazał