Скачать книгу

w całej policji był jedyną osobą, która w ogóle mogłaby je ze sobą połączyć. Wiedział, że takich pytań nie może zadać żadnemu ze swoich podwładnych. Nawet Marczukowi. Nie powinien nawet nikomu sugerować takich powiązań.

      Znowu poczuł lęk, mimo że kierował się jedynie domysłami.

      Minęło południe. Siła promieni słonecznych sprawiła, że blade sylwetki ludzi snujących się po chodnikach jeszcze bardziej przypominały bezkształtne duchy. Takie, które wyłaniały się z nicości i niosły zamierzchłe przesłanie.

      Takie, które Jerzy Walter zakopał kiedyś głęboko pod ziemią.

      Rozdział 9

      Piątek, 7 października 1983

      Jest rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty trzeci. Nadchodzi wczesna jesień. Wieje silny wiatr, który porywa pożółkłe, rdzawe liście kasztanowca. Eryk Oruba mocniej przyciska poły swojego płaszcza do szyi, żeby zagrodzić zimnemu powietrzu drogę do klatki piersiowej. Wiatr jest chłodny i irytująco intensywny. Eryk chciałby schować się w ciepłym i spokojnym wnętrzu, ale nie rusza się z miejsca. Siedzi na ławce w parku Staszica w Częstochowie, tuż obok swojego przyjaciela Jerzego Waltera.

      Jest rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty trzeci. Eryk Oruba ma 23 lata. Brodę zapuści dopiero w więzieniu, podczas swojej piętnastoletniej odsiadki. Siedząc na ławce w parku, Eryk myśli, jak pomóc przyjacielowi. Stara się dzielić z nim ból, mimo że przeciągający się smutek Jerzego zaczyna go drażnić.

      Jest rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty trzeci i Jerzy Walter wciąż kocha Zuzannę Drylską. Nie może wybaczyć sobie, że w tak ohydny sposób ją zostawił. Minęło prawie dwa i pół roku od chwili, gdy właśnie w tym miejscu wykrzyczał jej całą swą złość i wszystkie swoje bezpodstawne zarzuty. Minęło wiele miesięcy, odkąd rozmawiał z nią po raz ostatni. Bardzo dużo czasu, odkąd widział ją ostatni raz. Ale nie było chwili, w której nie żałowałby swojego zachowania. Nie było sekundy, która nie byłaby wypełniona tęsknotą i wspomnieniem szczęścia, jakie czuł przy Zuzannie.

      Minęło prawie dwa i pół roku od ich rozstania, ale jedynie kilka dni od momentu, gdy Jerzy dowiedział się, że na świat przyszła Alicja, owoc miłości Zuzanny i jej męża Pawła. Na wieść, że jego ukochana ma dziecko, ponownie się załamał.

      Jerzy załamał się, bo ostatecznie zrozumiał, że dla niego i Zuzanny naprawdę nie ma już żadnej wspólnej przyszłości.

      A to oznacza dla niego brak przyszłości w ogóle, dlatego kolejny dzień z rzędu przychodzi do parku i siada w miejscu, w którym już dawno wszystko się skończyło. Przychodzi i siada tak, jakby nie miał nic innego do roboty. Jakby niczego innego już nie potrzebował.

      Stanisław, starszy brat Jerzego, akurat w tych dniach nie może być przy nim, bo przebywa w seminarium. W rozmowie telefonicznej prosi ich wspólnego przyjaciela, żeby ten spróbował przemówić Jerzemu do rozsądku. Następnego dnia Eryk odnajduje Jerzego w parku Staszica i siada koło niego. Jerzy nie wygląda na zaskoczonego. Nie wygląda też na zadowolonego z obecności przyjaciela. Jest mu wszystko jedno, i kiedy Eryk przyciska do piersi poły swojego płaszcza, Jerzy siedzi w rozpiętej, cienkiej kurtce. Podmuchy zimnego powietrza uderzają w jego klatkę piersiową i szyję, ale nie zapina suwaka, tak jakby w ogóle nie odczuwał chłodu.

      – Musisz się czymś zająć. Musisz zacząć coś robić, Jurek – mówi Eryk, kiedy siedzą na ławce w parku Staszica w Częstochowie. – To jedyny sposób.

      Jerzy słyszy te słowa, ale nie reaguje. Eryk jest cierpliwy, ma świadomość, że taka rozmowa musi potrwać. Jest przygotowany na nerwy przyjaciela, które mogą się pojawić w każdej chwili. Czuje, że Jerzy nie chce przyjąć żadnych argumentów i w każdej chwili może wybuchnąć złością.

      On jednak nie denerwuje się na Eryka, bo tak naprawdę wie, że przyjaciel ma rację. Jerzy jest wściekły na siebie. Od prawie dwóch i pół roku jest wściekły i cały swój gniew kieruje w głąb siebie. Także teraz, siedząc na ławce, każdym zimnym oddechem i każdą myślą chłoszcze się za to, co tak głupio utracił.

      – W listopadzie ruszają kursy milicyjne. Możesz zacząć coś zupełnie nowego. Możesz pomóc ludziom – mówi Eryk Oruba, podając Jerzemu ulotkę informującą o naborze do szkoły w Szczytnie. – To mogłoby być coś dla ciebie.

      Eryk podejmuje pierwszą próbę i jeszcze nie wie, że niedługo zmieni się życie Jerzego. Potrwa to jeszcze kilka dni, ale zdoła przekonać przyjaciela, żeby się zapisał. Nie wie, że właśnie w tym momencie, kiedy Jerzy Walter marznie na jesiennym wietrze, rozmyślając o Zuzannie, myśl o byciu milicjantem jakimś cudownym sposobem przebija się jednak do jego umysłu.

      Eryk nawet nie podejrzewa, że ta ulotka, która miała tylko odwrócić uwagę Jurka od głupich myśli, wpłynie na losy trzech przyjaciół. A dla niego samego będzie to w pewnym momencie oznaczało konieczność poświęceń, do jakich byłoby zdolnych niewielu ludzi.

      Rozdział 10

      Sobota, 25 lipca 2015

      Wybrał to miejsce, bo było opuszczone. Prawie nikt o nim nie pamiętał. Niewielu wiedziało, że w ogóle istnieje.

      W Częstochowie, przy ulicy Jasnogórskiej, znajdowała się druga katedra, wybudowana pod koniec lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Z czasem prawie wszyscy o niej zapomnieli, także ci, którzy kiedyś marzyli, by konkurowała z neogotycką bazyliką archikatedralną przy ulicy Krakowskiej. Od lat stała opustoszała, zamknięta i osłonięta billboardami, nie przyciągając niczyjej uwagi.

      Ale on o niej pamiętał. Chciał, żeby to miasto zapamiętało ją na zawsze. Zaplanował w najdrobniejszych szczegółach kolejne upiorne przedstawienie dla mieszkańców Częstochowy.

      Minęło wpół do trzeciej w nocy, czyli pora, którą lubił najbardziej. Ten czas była dla niego najlepszy, sprzyjał mu. Wiedział, że to, co chce zrobić, zajmie mu około godziny. Wtedy akurat w mieście będzie najciszej. Mieszkańcy zapadną w najgłębszy sen. Zignorują wszelkie bodźce zewnętrzne. Faza REM zabierze ich w świat marzeń i koszmarów. A rano, kiedy się obudzą, ktoś z nich spojrzy na to, czego on dokonał w nocy, i nie będzie pewien, czy to jawa, czy wciąż sen.

      Kiedy z alei Armii Krajowej skręcił w ulicę Jasnogórską, zwolnił i wyłączył światła w starym golfie kombi. Opuścił szybę i poczuł, jak suche i gorące nocne powietrze wypełnia wnętrze samochodu. Wrzucił jałowy bieg i pozwolił, by auto toczyło się powoli w kierunku nasypu kolejowego. Nasłuchiwał, ale jedynym dźwiękiem, który dobiegał do jego uszu, był rzadki i odległy szum aut sunących po alei Jana Pawła. Jeśli ktoś jeszcze przesiadywał w klubie muzycznym, który minął u zbiegu ulic, to z pewnością był już zbyt pijany, żeby zarejestrować cokolwiek. Nawet jeśli ktoś wpadłby na pomysł spaceru w kierunku torów, to i tak nie zwróciłby uwagi na ginący w mroku kościół.

      Zatrzymał się przy niskiej, jednopiętrowej kamienicy, gdzie mieściły się sklepy i gabinety lekarskie, teraz zamknięte na głucho. Tuż obok budynku znajdowała się ścieżka prowadząca na podwórze, odgrodzona od ulicy niemal zawsze otwartą bramą. Nie inaczej było tym razem. To wejście prowadziło też do katedry.

      Rozejrzał się, gdy wysiadł z samochodu. Cicho zamknął drzwi i poszedł sprawdzić teren. Spojrzał w górę, na okna bloku naprzeciwko kamienicy. W żadnym nie paliło się światło. Znajdujące się tuż obok liceum ogólnokształcące było puste i wyludnione. Wszedł przez bramę i podszedł do miejsca, które już wcześniej wybrał. Zniknął całkowicie w ciemności, która spowijała świątynię i teren wokół niej. Kiedy

Скачать книгу