Скачать книгу

ostatniej prostej zwolniłem, zwłaszcza że policjanci naprzeciwko prowadzili dwa podobne do mnie kaptury. Oba zakute w kajdany.

      To były drzwi, które bardzo rzadko otwierałem. Grażyna siedziała sama w sekretariacie. Była zaskoczona, ale nic nie powiedziała. Wyszła zza kontuaru i od razu zamknęła drzwi.

      Dopiero kiedy mnie przytuliła, poczuła, jaki jestem rozedrgany. Po dłuższej chwili spojrzała mi głęboko w oczy i zapytała:

      – Trochę lepiej?

      Uśmiech wystarczył, nie musiałem odpowiadać.

      – Nie musisz mi mówić teraz. Ale chcę wiedzieć, co się stało…

      JEDNĄ Z PIERWSZYCH RZECZY, JAKIE PRZYJDĄ CI DO GŁOWY WKRÓTCE PO TYM, JAK ZROZUMIESZ MECHANIZM DZIAŁANIA SYSTEMU, BĘDZIE CHĘĆ PODGLĄDANIA TWOICH ZNAJOMYCH, PRZYJACIÓŁ. UNIKAJ TEGO. UNIKAJ SWOICH BLISKICH. TWOJEJ KOBIETY. TWOJEGO MĘŻCZYZNY. TWOICH DZIECI. ODRZUCONEJ MIŁOŚCI. ŻONY CZY KOCHANKI. RODZICÓW. RODZEŃSTWA. BĘDZIE CI TRUDNO SIĘ OPRZEĆ, ALE… NIE RÓB TEGO…

      Informatycy nazywają to szybką transmisją danych. Uwielbiałem z nią milczeć, ale to był moment na słowa. Dużo słów. Była inteligentna, szybko poczułem, że zaczyna rozumieć skalę i rangę sprawy. Kwadrans wystarczył na pełny upload. Tego słowa nauczyłem się od Szymona, sekretarza rady i administratora parafialnej strony WWW. Byliśmy w parku miejskim, kilka minut drogi od jej pracy. Wokół nas nie było nikogo. Patrzyła mi prosto w oczy dłuższą chwilę, po czym powiedziała:

      – To jest twój Kościół, a nie wspólnota hierarchów, biskupów czy jezuitów. – Pogładziła mnie po policzku wierzchem dłoni. – Kościół to wspólnota wiernych i dom Boży. To w nim szukaj pomocy.

      Miałem ochotę kochać się z nią teraz, ale przezornie położyła mi palec na ustach. Byliśmy w parku miejskim. To było jedno z niewielu miejsc w okolicy, które mogło nam zapewnić odrobinę prywatności. W promieniu dwustu metrów nikogo nie było widać. Powoli dochodziło do mnie, że powiedziała mi coś, na co sam powinienem wpaść od samego początku.

@@@

      Ksiądz i kurwa to chyba jedyne na świecie zawody, w których nie występuje bezrobocie. Specyficzny popyt na te usługi sprawia, że te dwie wyjątkowe branże rządzą się swoimi prawami.

      Nie wiem, jak jest w przypadku tego drugiego zawodu, ale słaba podaż wysoko wykwalifikowanych księży wyjątkowo dała o sobie znać w mojej parafii. Jeszcze niedawno miałem do dyspozycji dwóch naprawdę dobrych wikariuszy. Piotr i Paweł. Byli jak Flip i Flap. Paweł niski i gruby. Rubaszny ekstrawertyk. Jego niewyszukane żarty gasił lodowatym spojrzeniem wysoki jak świeca gromniczna ksiądz Piotr. Poważny, zamknięty w sobie, wyjątkowo małomówny. Ale jak już coś powiedział, nie zostawało bez echa. Obaj zdawali sobie sprawę z podobieństwa do dwóch legendarnych komików. Lubili mnie rozśmieszać do łez swoimi slapstickowymi gagami. Kiedyś kupili sobie nawet identyczne meloniki, które w połączeniu z sutanną i ich sylwetkami dały taki efekt, że zasmarkałem ze śmiechu kościelną posadzkę. Najważniejsze wsparcie, jakie od nich dostawałem, było o wiele mniej spektakularne. Zapewniali mi je bez rozgłosu, za to w pocie czoła. Z pomocą sekretarza rady parafialnej Szymona Słupnika trzymali w ryzach całą parafię. Ja brałem na siebie administrowanie, kościelną biurokrację i większość mszy świętych, oni pracowali w terenie. Organizowanie pielgrzymek, współpraca ze szkołami, z Caritasem, nauki przedmałżeńskie. Oraz kontakty z kurią, czyli coś, czego nie znosiłem najbardziej.

      „Czy ksiądz ma pełne zaufanie do swoich współbraci? – zapytał mnie kiedyś biskup Kalwin, kiedy na wniosek Piotra i Pawła nasza parafia zaczęła organizować «nauki pomałżeńskie» dla wierzących, ale rozwiedzionych parafian. Tłumaczyli, jak żyć z piętnem rozbitego małżeństwa i jak funkcjonować w Kościele bez najważniejszych sakramentów. Jak reagować na nowe uczucia do kobiet. Opowiadali o bliskości i o wierze. Na skutek interwencji samego episkopatu musieliśmy zrezygnować z tego eksperymentu, akurat kiedy zaczęliśmy tworzyć zżytą społeczność odtrąconych przez Kościół. – Nie możemy tolerować nieczystości w Kościele pod żadną postacią – tak podsumował parafialną inicjatywę biskup, który bał się własnego cienia”.

      To był początek końca dwóch wyjątkowych księży w piotrkowskiej parafii. Z całą pewnością mieli charakter misjonarzy wojowników, dzięki którym ja sam mogłem przejąć większość funkcji menadżerskich. Dotacje unijne, prace konserwatorskie, zezwolenia budowlane, kontakty z urzędami, rozliczenia, kosztorysy i Bóg sam chyba wie co jeszcze. Plus oczywiście wizyty duszpasterskie, nadzór i wsparcie nauki religii w szkołach, prowadzenie ksiąg parafialnych, opieka nad cmentarzem. No i mój ulubiony grafik mszy świętych. Bez zgranego zespołu administrowanie taką parafią szybko mogłoby doprowadzić nasz kościół do katastrofy. We trójkę doskonale rozumieliśmy się bez słów, dzięki czemu staliśmy się jedną z wiodących parafii w całej kurii. Pod względem frekwencji w kościele, przychodów z tacy czy nawet przychylnych publikacji w lokalnych mediach. Nic dziwnego, skoro wspólnie udało nam się rozwiązać wiele naprawdę trudnych spraw, jak choćby odnowienie kościoła czy skuteczna pomoc potrzebującym. Najwyraźniej jednak władze kościelne miały inne wyobrażenie kościelnego sukcesu. Ostatniej zimy decyzją kurii ksiądz Piotr został przeniesiony do Kalisza. Oficjalnie był to awans, ale nikomu nie sprawił satysfakcji.

      – To jest wpisane w ryzyko naszego zawodu, ale przyznam szczerze, że nie byłem na to przygotowany. To chyba najtrudniejsze rozstanie w moim życiu. – Tak brzmiały jego ostatnie słowa, kiedy po suto zakrapianej imprezie pakował się do taksówki.

      Do dziś pamiętam jego potwornie przekrwione oczy i nie wiem, czy to skutek kaca po czystej luksusowej, winie mszalnym Christus Rex, słodkim białym i red bullu, czy najzwyczajniej rozpłakał się chwilę przed wyjazdem. Po jego zniknięciu już nic nie było takie jak przedtem. Paweł, ten gruby i rubaszny, zaczął przygasać. Zamknął się w sobie i zrobił się apatyczny. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak ci dwaj księża od brudnej roboty byli ze sobą blisko związani. Ja też popadłem w zimowe przygnębienie. Od depresji uchroniła mnie Grażyna, która odważyła się czasami odwiedzać mnie nocą w parafialnej sypialni.

      W kościele wszystkim przybyło obowiązków, grafik mszy świętych i spowiedzi przeszedł prawdziwą rewolucję, a ubytek jednego duchownego nie spowodował, że mniej ludzi zaczęło wierzyć w Boga. To były czasy, kiedy do wina mszalnego wypijanego podczas mszy świętej musiałem dolewać red bulla, żeby dotrwać do końca w dobrej formie.

      – Ta parafia długo nie pociągnie na spontanie – przekonywała mnie Grażyna, gdy kiedyś ze zmęczenia poleciała mi krew z nosa przed ołtarzem – musisz przyjąć kogoś do pomocy. Inaczej się wykończysz.

      – Nie chcę przyjmować byle kogo. Wcześniej wykończyło mnie pięciu duchownych przyjętych z łapanki. Wspólna służba okazała się drogą krzyżową.

      Ale w skrytości ducha coraz rzadziej byłem takim chojrakiem. W końcu na Wielkanoc wezwałem wsparcie z okolicznego klasztoru bonifratrów. Pomagali mi głównie w terenie. Tam gdzie miałem największe problemy. Teraz jednak nawet oni nie byli w stanie mnie wesprzeć.

      To był jeden z tych dni, kiedy wyczerpany parafialnymi obowiązkami i bieżącą nawałnicą kończyłem swój dyżur w konfesjonale. Wieczorna msza święta zbliżała się do końca, co oznaczało, że mogę sobie pozwolić przynajmniej na kwadrans drzemki w kiosku. Zaczęły się wakacje i wielu ze stałych bywalców mszy o dziewiętnastej wyjechało na letnie turnusy sanatoryjne. W okolicach homilii oparłem głowę o zabejcowaną ściankę konfesjonału i zacząłem usypiać na tak zwanego portiera. W uszach brzmiały mi słowa Apokalipsy świętego Jana. Ksiądz Paweł wymawiał je starym dobrym stylem lektora brytyjskich thrillerów. Mówił wolno, podkręcając tempo w niespodziewanych momentach,

Скачать книгу