Скачать книгу

murów zadziałała jak przerażający wzmacniacz. Nieludzkiemu zawodzeniu towarzyszyły teraz znacznie bardziej dramatyczne dźwięki. Metaliczny szczęk, rozbijane szkło i ordynarne przekleństwa wypowiadane ostrym męskim głosem. Wydawało mi się, że skądś go znam. Im bliżej podchodziłem, tym bardziej to wycie układało się w jedną ludzką frazę.

      – Nie oddaaaam!!!

      Cokolwiek się działo, miało miejsce na parterze, drzwi do ostatniej sali na końcu korytarza były otwarte. Przed nimi siostry zakonne z zakrytymi ustami stały, podrygując nerwowo, najwyraźniej bały się wejść do środka. Wyczułem atmosferę paniki. Odpowiedzialność zwyciężyła nad strachem, przyspieszyłem kroku, a na końcu zacząłem już biec. W tym momencie ten dominujący krzyk na chwilę ustał, ale widok, który zastałem, odrzucił mnie od drzwi. To było ambulatorium. Było. Minie dużo czasu, zanim uda się przywrócić to pomieszczenie do jakiego takiego porządku. Na środku leżała szklana szafka na lekarstwa, miała rozbite wszystkie szyby. Wokół niej leżały pogięte metalowe sprzęty, które przed chwilą musiały być wykorzystane w bójce na śmierć i życie. Wszędzie jeżyły się, niczym powybijane kły, ostre fragmenty szkła. Kałuże krwi na podłodze zlewały się ze sobą. Dopiero po chwili w samym rogu pomieszczenia dostrzegłem przewrócony parawan medyczny. Na moich oczach nasiąkał czerwoną barwą. W końcu się poruszył i wychyliły się spod niego splecione w zapaśniczym uścisku dwa wielkie cielska. Oba obleczone w biało-czerwone szaty. Kitel lekarski i piżama chorego. Krew przesiąkała przez jedno i drugie. Z plątaniny kończyn wyłoniła się w końcu wielka łysa głowa jednego z wojowników. Poznałem go od razu. To jeden ze stałych pensjonariuszy tego zakładu, wielki jak byk i potulny jak baranek Jeremiasz. Zegarmistrz z Piotrkowa, od kilku lat na rencie. Obłęd toczący jego umysł nie pozwalał mu na wykonywanie zawodu. Ani nawet na samodzielne funkcjonowanie. Psychoza z urojeniami prześladowczymi. Mimo to nigdy nie widziałem u niego cienia agresji. Wielokrotnie spowiadałem Jeremiasza i zawsze byłem pod wrażeniem jego inteligencji oraz niezwykle otwartego, analitycznego umysłu. Dopiero teraz zobaczyłem ciemną stronę jego duszy. Był trzymany w zapaśniczym uścisku przez sanitariusza odwróconego do mnie tyłem. Miał wykręcone ręce, ale czułem, że za chwilę potężne ciało Jeremiasza oswobodzi się z uścisku i z przerażającą konsekwencją dokończy dzieła zniszczenia. Na czole miał otwartą ranę, z której krew zalewała mu oczy.

      – NIEEE OODDAAAAAAM!!!

      Wyswobodzona z objęć przeciwnika wielka łysa głowa poruszała się rozpaczliwie, jakby próbując znaleźć wyjście, aż w końcu jego oczy napotkały mój wzrok. Jeremiasz zawył wyjątkowo przeraźliwie, po czym wierzgnął raz jeszcze, teraz z całych sił. Przyklejony do jego pleców przeciwnik aż podskoczył, obydwaj przekręcili się o sto osiemdziesiąt stopni i dopiero teraz zobaczyłem, z kim toczy tę walkę na śmierć i życie.

      – Pomóż mi, kurwa, bo zaraz obaj będziemy martwi!!!

      Wymiana spojrzeń była równie szybka. To był Szczerbiec w lekarskim kitlu, umorusany krwią od stóp do głów. Jego zachodzące mgłą spojrzenie wskazywało, że jest u kresu sił, ale jeden błysk w jego oku wystarczył, żebym zrozumiał, że za chwilę będzie za późno. Jedna z rąk Jeremiasza wyswobodziła się właśnie z uścisku i macając na oślep zakrwawioną podłogę, natrafiła na sporą próbówkę stłuczoną tak, że wyglądała jak ostry bagnet bojowy. To był decydujący moment tej walki. Kiedy ręka Jeremiasza nabierała rozpędu, żeby wbić się w sam środek przeciwnika, chwyciłem ją oburącz. Była diabelsko silna.

      – Trzymaj mu tę rękę cały czas!

      Dopiero w tym momencie usłyszałem sygnał karetki dojeżdżającej do szpitala. Gdyby nie moja reakcja, ta pomoc na niewiele by się już zdała. Leżałem właśnie w kałuży krwi i oburącz ściskałem wielką jak bochen chleba rękę piotrkowskiego zegarmistrza. Teraz trzymaliśmy go z całych sił we dwóch. Czułem, jak ostre fragmenty szkła powoli wbijają się w moje ciało. Ale adrenalina długo jeszcze nie dopuszczała bólu do mózgu. Dodatkowo zablokowałem ramię Jeremiasza kolanem, po czym w milczącym porozumieniu ze Szczerbatym przewróciliśmy go na brzuch. W ostatniej chwili kopniakiem usunąłem groźnie szczerzące się fragmenty szklanych zębów rozrzucone po podłodze. Jeremiasz przestał krzyczeć. Chyba powoli dochodziła do niego świadomość porażki. Jego plecy zaczęły drgać. To był szloch. Zaczął po cichu płakać. Z drugiej strony słyszałem chrapliwy oddech mojego spowiednika. Musiał być wykończony. Dopiero kiedy usłyszałem przyspieszone kroki ratowników medycznych na korytarzu, doszło do mnie, że zapanowaliśmy nad sytuacją. Siła naporu zelżała. Z Jeremiasza uchodziła energia. Trzy pary krzepkich rąk fachowo uchwyciły napastnika z trzech różnych stron. Jeremiasz zawył jak ranne zwierzę ostatni raz.

      – NIE RÓBCIE TEGO!!!

      Po czym poddał się całkowicie. Ekipa ratowników medycznych powoli przejmowała panowanie nad sytuacją. Siedzieliśmy ze Szczerbatym oparci plecami o ścianę i na wyścigi próbowaliśmy złapać oddech.

      – Przybyłeś w ostatniej chwili – powiedział w końcu, ocierając zakrwawioną ręką pot z czoła, a jego chuligańska twarz jeszcze bardziej przypominała oblicze indiańskiego wojownika. – Sam nie dałbym rady. Był silniejszy, niż wskazywała na to jego sylwetka.

      – Co się stało?

      – Siostry przez przypadek znalazły u niego telefon komórkowy, co jest wbrew regulaminowi. Nie wiem, co tam w nim miał, ale nie mógł się pogodzić z jego utratą. Wpadł w szał. Zaczął krzyczeć, że chcą mu ukraść duszę. Że ma czarną duszę i to jego największy sekret.

      Ratownicy medyczni zapinali w tym czasie napastnika w solidny kaftan z syntetycznego materiału. Siedział już bez ruchu, a jego pokaleczona głowa bez sprzeciwu poddawała się bandażowaniu. Cztery dłonie w lateksowych rękawiczkach dyrygowały jego głową niczym wielką uszkodzoną pacynką. Oczy, które jeszcze chwilę wcześniej rzucały iskry wysokiego napięcia, teraz bezmyślnie wpatrywały się w sufit.

      – Macie jakieś rany? – zapytał nas w końcu kierownik zespołu ratowników.

      – Skaleczenia i otarcia – odpowiedział Szczerbiec, nawet nie pytając, co mi jest – zaraz się tym zajmę. Bierzcie jeńca, my sobie poradzimy…

      Ratownicy bez słowa wyprowadzili Jeremiasza, który ledwo powłóczył nogami.

      – Gdybyś przyjechał trzydzieści sekund później, zadźgałby mnie tym zestawem noży – Szczerbiec podniósł z podłogi dwa szklane ostrza długości kilkunastu centymetrów – najwyraźniej Pan sprowadził cię tu w swoim perfekcyjnie ułożonym planie.

      – Byłeś tu od początku?

      – Uspokajałem go od trzech godzin. Na początku nie sądziłem, że dostanie aż takiego szału. Im dłużej go uspokajałem, tym bardziej był pobudzony.

      – Czym?

      – Przeraził się utraty swojej prywatności. I choć niewiele brakowało, żeby mnie zabił – Szczerbaty zaczął oglądać swoje rany – to powiem ci, że wcale mu się nie dziwię. Chorzy psychicznie też mają prawo do prywatności… a może nawet oni zasługują na to bardziej niż inni.

      Dopiero teraz do sali nieśmiało zaczęły wchodzić zakonnice gromadzące się dotąd na korytarzu. Większość z nich miała przerażone spojrzenia i usta zasłonięte dłońmi w geście trwogi.

      – Wynocha stąd! – wrzasnął na nie Szczerbaty. Nigdy nie słyszałem, żeby w ten sposób odnosił się do zakonnic. – Gdzie byłyście, jak chciał mnie zajebać?! Dam znać, jak będziecie tu mogły wjechać na szczotach!

      Powoli dochodził do mnie ból z rozciętego przedramienia, kłutych ran na plecach i na pośladku. Pogięte narzędzia, ślady krwi na ścianach, porozrzucane

Скачать книгу