Скачать книгу

Maciej A. BrzozowskiNOIR SUR BLAN

      Tytuł oryginału: IL GIOCO DEGLI SPECCHI

      Opracowanie redakcyjne: ANNA BRZEZIŃSKA

      Korekta: JANINA ZGRZEMBSKA, JOLANTA SPODAR

      Projekt okładki: TOMASZ LEC

      Skład i łamanie: PLUS 2 Witold Kuśmierczyk

      Copyright © 2011 Sellerio Editore, Palermo

      For the Polish edition

      Copyright © 2019, Noir sur Blanc, Warszawa

      ISBN 978-83-7392-654-7

      Oficyna Literacka Noir sur Blanc Sp. z o.o.

      ul. Frascati 18, 00-483 Warszawa

      e-mail: [email protected]

      księgarnia internetowa: www.noirsurblanc.pl

      Konwersja: eLitera s.c.

      1

      Przynajmniej od dwóch godzin siedział, nagi jak go Pan Bóg stworzył, na czymś w rodzaju krzesła niebezpiecznie przypominającego krzesło elektryczne. Na przeguby i kostki u nóg nałożono mu żelazne bransoletki, z których wychodziło mnóstwo przewodów prowadzących do metalowej szafy, ozdobionej na zewnątrz tarczami, manometrami, amperomierzami, barometrami i światełkami, zielonymi, czerwonymi, żółtymi i niebieskimi, migającymi bez chwili przerwy. Na głowie miał hełm, dokładnie taki, jaki fryzjerzy zakładają paniom do trwałej. Ten jednak też był podłączony do szafy grubym czarnym kablem, w którym kłębiły się setki kolorowych przewodów.

      Profesor, koło pięćdziesiątki, ostrzyżony na pazia, ale z przedziałkiem pośrodku, kozią bródką, nosił okulary w złotej oprawce i biały fartuch, tak olśniewająco biały, że już nie mógł być bardziej. Miał niesympatyczny, władczy wygląd i zasypywał go jak z karabinu maszynowego seriami pytań w rodzaju:

      – Kim był Abraham Lincoln?

      – Kto odkrył Amerykę?

      – Kiedy widzi pan piękną damską pupę, to co pan myśli?

      – Dziewięć razy dziewięć?

      – Co pan woli: lody w waflu czy kawałek spleśniałego chleba?

      – Ilu było siedmiu królów Rzymu?

      – Co by pan wybrał: komedię czy pokaz pirotechniczny?

      – Jeśli zaatakuje pana pies, to ucieknie pan czy zacznie na niego warczeć?

      W pewnym momencie profesor umilkł na chwilę, odchrząknął, wyjął jakiś przedmiot z kieszeni fartucha, westchnął, pokręcił głową. Ponownie westchnął, odchrząknął i nacisnął jakiś guzik. Bransoletki otworzyły się automatycznie, a hełm się podniósł.

      – Badanie tak jakby skończone – powiedział, siadając za stojącym w rogu gabinetu biurkiem i zabierając się do pisania na komputerze.

      Montalbano podniósł się, wziął majtki i skarpetki, ale nagle wrósł w ziemię.

      Co to ma znaczyć, że jakby skończone? Albo skończone, albo nie, do kurwy nędzy!

      Tydzień temu otrzymał zawiadomienie podpisane przez kwestora, który informował go, że na podstawie nowych rozporządzeń dotyczących personelu, wydanych osobiście przez samego ministra, winien poddać się badaniu psychiatrycznemu w klinice Najświętszej Panienki z Montelusy w terminie nieprzekraczającym dziesięciu dni.

      Jak to możliwe, że minister może nakazać skontrolowanie zdrowia psychicznego swojego pracownika, a tenże pracownik nie może nakazać skontrolowania zdrowia psychicznego ministra? – pomyślał, przeklinając, Montalbano. Poskarżył się kwestorowi.

      – I co ja mam panu powiedzieć, Montalbano? To rozkazy z samej góry. Pańscy koledzy podporządkowali się.

      Podporządkowanie było tu wymogiem. Jeśli się nie podporządkujesz, to rozpuszczą plotki, że jesteś pedofilem, alfonsem, notorycznym gwałcicielem zakonnic, i zmuszą cię do złożenia dymisji.

      – Dlaczego się pan nie ubiera? – zapytał profesor.

      – Ponieważ… – wymamrotał, szukając jakiegoś wytłumaczenia, i zaczął wkładać ubranie. I wtedy zdarzył się wypadek. Spodnie się nie dopinały. Na pewno były to te, w których przyszedł na badanie, ale się skurczyły. Mimo rozpaczliwego wciągania brzucha nie udawało mu się ich zapiąć. Jak nic zmniejszyły się o jakieś dwa, trzy rozmiary. Przy ostatniej, desperackiej próbie stracił równowagę, oparł się ręką o wózek z tajemniczym urządzeniem, który ruszył, uderzając w biurko profesora. Ten zaś podskoczył przestraszony.

      – Oszalał pan?

      – Nie dopinają mi się spo…spodnie – wyjąkał komisarz, usiłując się wytłumaczyć.

      Wtedy profesor wstał wściekły, chwycił spodnie za pasek i podciągnął.

      Zapięły się idealnie.

      Montalbano poczuł się zawstydzony jak przedszkolak, który musi prosić panią o zapięcie mu spodni w toalecie.

      – Miałem już wcześniej jakieś podejrzenia – powiedział profesor, siadając i powracając do pisania – ale ten ostatni epizod rozwiewa wszystkie moje wątpliwości.

      Co miał na myśli?

      – Może pan jaśniej to wytłumaczyć?

      – A co tu jest do tłumaczenia? Wszystko jasne! Pytam pana, o czym pan myśli, widząc kobiecą pupę, a pan na to, że o Abrahamie Lincolnie!

      Komisarz zamarł.

      – Ja tak odpowiedziałem?

      – Chce pan podważyć zapis badania?

      Wtedy dopiero Montalbana olśniło. Wpadł w pułapkę!

      – To spisek! – zaczął krzyczeć. – Chcecie uznać mnie za wariata! – Nie dokończył zdania, kiedy drzwi się otworzyły, wpuszczając dwóch rosłych pielęgniarzy, którzy go pochwycili. Montalbano usiłował się wyrwać, klnąc i kopiąc na wszystkie strony, i wtedy…

*

      …i wtedy się obudził. Cały spocony, z prześcieradłem tak okręconym wokół ciała, że nawet nie mógł się poruszyć. Wyglądał jak mumia.

      Kiedy wreszcie udało mu się wyswobodzić, spojrzał na zegarek. Szósta.

      Przez otwarte okno wpadały gorące podmuchy sirocca. Kawałek nieba, który widział z łóżka, przykrywały mleczne chmury. Postanowił, że jeszcze sobie poleży z dziesięć minut.

      Sen, który mu się przyśnił, był całkowicie pokręcony. On nigdy nie zwariuje, był tego pewny. Co najwyżej zacznie dziecinnieć, zapominając być może imiona i twarze najbliższych, zanim, nieświadomy niczego, osunie się w samotność.

      Co za myśli nachodziły go z samego rana! Zerwał się z łóżka i pobiegł do kuchni, żeby zrobić sobie kawę.

      Kiedy miał już wychodzić, zorientował się, że jest jeszcze za wcześnie, żeby jechać do komisariatu. Otworzył drzwi na werandę, usiadł na zewnątrz i wypalił papierosa. Było naprawdę gorąco. Wszedł do środka i plątał się po domu do wybicia ósmej.

      Uruchomił auto i ruszył wąską uliczką łączącą Marinellę z drogą regionalną. Dwieście metrów od jego domu stał inny, prawie identyczny, przez lata niezamieszkany. Teraz wprowadziło się tam bezdzietne małżeństwo Lombardich. On, Adriano, czterdziestopięciolatek, wysoki, elegancki, pracował – według tego, co powiedział mu Fazio – jako przedstawiciel dużej firmy komputerowej na całą wyspę. Ze względu na pracę dużo podróżował swoim sportowym autem. Jego żona Liliana, dziesięć lat młodsza od męża, była piękną brunetką z Turynu. Wysoka, o długich i kształtnych nogach, z pewnością uprawiała jakiś sport. Kiedy patrzyło się na nią z tyłu, to nawet największy wariat nie myślałby wtedy o Abrahamie Lincolnie. Ona z kolei miała japoński miejski samochodzik.

      Ich kontakty z Montalbanem ograniczały się do powitań, kiedy, czasem, jechali uliczką tak cholernie wąską, że dwa samochody

Скачать книгу