Скачать книгу

osłony twarzy, gotując się do bitwy.

      Z szybkością błyskawicy pod niebo poniósł się odgłos tysiąca wypuszczanych strzał i tysiąca rzuconych włóczni. Na jej oczach niebo pociemniało od pocisków lecących wprost na nią i jej armię.

      Volusia stała jak przyrośnięta do ziemi, nieustraszona, nie wzdrygnęła się ani trochę. Wiedziała, że żadne z tych ostrzy nie może jej zabić. Wszak jest boginią.

      Stojący tuż obok Vok podniósł swą długą zieloną dłoń i w tej samej chwili wystrzeliła z niej zielona kula. Zawisła w powietrzu przed Volusią, otaczając ją ochronną zielonkawą poświatą. Chwilę potem odbiły się od niej strzały i włócznie, opadając nieszkodliwie na ziemię w postaci ogromnego stosu.

      Volusia obejrzała się z wyrazem zadowolenia na twarzy, usatysfakcjonowana widokiem rosnącej sterty włóczni i strzał, po czym na powrót spojrzała w górę. Na twarzach wszystkich żołnierzy Imperium królowało bezgraniczne zdumienie.

      - Dam ci jeszcze jedną szansę, by złożyć broń! – zawołała.

      Imperialny dowódca objął ją srogim spojrzeniem. Był widocznie podenerwowany. Począł rozważać swe szanse, jednak ani drgnął. Zamiast tego, dał znak swym ludziom, by przygotowali się do kolejnej salwy.

      Volusia skinęła na Vokina, a on z kolei dał znak swoim pobratymcom. Przed szereg wystąpiły całe tuziny Voków. Unieśli dłonie wysoko nad głowę, celując nimi wzwyż. Chwilę potem niebo zasnuły tuziny zielonkawych kul mknących w stronę murów stolicy.

      Volusia obserwowała je z wielką nadzieją. Spodziewała się, iż mury skruszeją, oczekiwała, iż za chwilę ujrzy, jak ci wszyscy żołnierze lądują z łoskotem na ziemi u jej stóp, że stolica będzie należeć do niej. Nie mogła się doczekać, by już, od razu, zasiąść na tronie.

      Jednakże, ku jej zdumieniu oraz przerażeniu, kule zielonego światła odbiły się niegroźnie od murów stolicy, po czym znikły w wielkich rozbłyskach światła. Nie mogła pojąć, dlaczego okazały się nieskuteczne.

      Obejrzała się na Vokina, ale on również wyglądał na skonsternowanego.

      Dowódca obrony stolicy Imperium zarżał śmiechem z wysoka.

      - Nie ty jedna masz czary na usługi – powiedział. – Żadna magia nie obróci tych murów w gruzy – wytrzymały próbę czasu, nie kruszejąc przez tysiące lat, powstrzymały barbarzyńców, całe armie, liczniejsze nawet od twojej. Żadna magia ich nie zburzy – jedynie ludzka dłoń.

      Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

      - Jak widzisz – dodał – okpiłaś się w ten sam sposób, jak wielu innych niedoszłych zdobywców, którzy przyszli tu przed tobą. Zdałaś się na magię, przybywając pod stolicę – i teraz zapłacisz za to cenę.

      Jak blanki długie i szerokie, wszędzie na nich rozbrzmiały rogi. Volusia obejrzała się i zobaczyła armię wroga zajmującą miejsce na horyzoncie. Była wstrząśnięta. Cały widnokrąg okrył się czernią, kiedy stanęła tam wielotysięczna, olbrzymia armia, większa nawet od tej, jaką Volusia przyprowadziła ze sobą. Najwidoczniej czekała za murami, w odległej, drugiej stronie miasta na pustyni, czekając na rozkaz dowódcy Imperium. Volusia nie targnęła się na kolejną potyczkę – zapowiadała się potężna bitwa rozstrzygająca wynik wojny.

      Zagrał kolejny róg. Wtem, masywne złote wrota zaczęły otwierać się przed Volusią. Rozwierały się coraz szerzej, aż w pewnej chwili dobiegł ją donośny okrzyk bojowy. Z wrót wyłoniły się kolejne tysiące żołnierzy Imperium i ruszyły wprost na oddziały Volusii.

      W tej samej chwili, stojące na horyzoncie setki tysięcy żołnierzy również przypuściły szarżę. Podzieliły się i otoczyły imperialne miasto, po czym zaatakowały z obu stron.

      Volusia nie ustąpiła. Podniosła wysoko pięść i zaraz potem ją opuściła.

      Stojąca za nią armia zareagowała potężnym okrzykiem bojowym i ruszyła na spotkanie wojsk Imperium.

      Volusia wiedziała, że ta bitwa zdecyduje o losach stolicy – i przyszłości całego Imperium. Zawiodła się na swych nekromantach – lecz jej żołnierze to co innego. Wszak potrafiła być brutalna, jak mało kto, i nie potrzebowała do tego czarów.

      Zobaczyła nadbiegających ku niej ludzi. Zaparła się w miejscu i zaczęła napawać chwilą, sposobnością, by zabić lub zostać zabitą.

      ROZDZIAŁ SZÓSTY

      Ni stąd ni zowąd Gwendolyn poleciała w powietrze i uderzyła o coś głową. Otworzywszy oczy, rozejrzała się wokół. Była zdezorientowana. Leżała na boku, na twardym, drewnianym podłożu, a świat przesuwał się z wolna koło niej. Usłyszała kwilenie i poczuła coś mokrego na policzku. Obejrzała się i zobaczyła Krohna. Kulił się przy niej i lizał ją – jej serce wezbrało natychmiast radością. Krohn wyglądał na słabego, wygłodzonego i wyczerpanego – jednak wciąż żył. Tylko to miało znaczenie. On również przeżył.

      Gwen oblizała wargi i zdała sobie sprawę, że nie są już tak suche. Poczuła ulgę, mogąc je oblizać. Wcześniej nie mogła poruszyć choćby językiem, taki był spuchnięty. Poczuła strużkę zimnej wody w ustach. Podniosła wzrok i kątem oka dostrzegła nad sobą jednego z pustynnych koczowników, przechylającego bukłak. Chciwie spijała wodę do chwili, kiedy nomada odjął bukłak od jej ust.

      Kiedy zabierał dłoń, Gwen podniosła swoją i chwyciła go za nadgarstek, pociągając w kierunku Krohna. Koczownik zdał się na początku skonsternowany, lecz chwilę potem dotarło do niego, czego chce i wlał wody kotu do pyszczka. Gwen była mu wdzięczna, kiedy zobaczyła, jak Krohn chłepta wodę, pije ją na leżąco, sapiąc głośno tuż obok niej.

      Poczuła kolejny wstrząs i znów uderzyła się w głowę, kiedy podłoże zadrżało. Wyjrzała na zewnątrz, obróciła głowę, ale zobaczyła jedynie bezkresne niebo i mijające ją chmury. Poczuła, jak jej ciało zaczęło się unosić, z każdym wstrząsem coraz wyżej w powietrzu. Nie mogła pojąć, co się z nią dzieje, ani gdzie jest. Nie miała sił, by usiąść, lecz zdołała nieco wyciągnąć szyję i zobaczyła, że leży na szerokiej, drewnianej platformie, utrzymywanej z obu stron w powietrzu przez liny. Ktoś wysoko szarpał je, aż trzeszczały ze starości, a z każdym pociągnięciem, jej platforma podnosiła się nieco wyżej. Ktoś podciągał ją w górę stromego, bezkresnego urwiska, tego samego, które zauważyła, zanim odpłynęła. Urwiska, które wieńczyły blanki i rycerze w lśniących zbrojach.

      Przypomniawszy to sobie, Gwen odwróciła się, wyciągnęła szyję i spojrzała w dół. Natychmiast zrobiło jej się niedobrze. Znajdowała się setki stóp ponad pustynnym podłożem. I wciąż się wznosiła.

      Odwróciła się i spojrzała w górę. Setki stóp powyżej widniały blanki, niewyraźne w słonecznym świetle, a na nich, spoglądający w dół rycerze. Z każdym pociągnięciem lin byli coraz bliżej niej.

      Gwen odwróciła się gwałtownie i zlustrowała wzrokiem platformę. Z wielką ulgą stwierdziła, że są z nią wszyscy jej towarzysze: Kendrick, Sandara, Steffen, Arliss, Aberthol, Illepra, dziewczynka Krea, Stara, Brant, Atme i kilku Srebrnych. Wszyscy oni leżeli na platformie, doglądani przez nomadów, którzy podawali im wodę i obmywali twarze. Gwen owładnęła nagle wdzięczność wobec koczowniczych stworzeń, które ocaliły im życie.

      Zamknęła oczy i złożyła głowę z powrotem na twardym drewnianym podłożu. Głowa ciążyła jej jakby była z ołowiu. Tuż obok Krohn zwinął się w kłębek. Świat spowijała błoga cisza. Słychać było jedynie podmuchy wiatru i trzeszczące liny. Tak daleko zawędrowała, tyle czasu jej to zajęło, iż przyszło jej teraz do głowy pytanie, co

Скачать книгу