Скачать книгу

wyjątkiem od tej reguły był pojedynczy, niskoenergetyczny sygnał wysyłany, by połączyć się z sondą obcych.

      – Wydaje mi się, że osiągnęliśmy ogólne porozumienie, panie admirale.

      Ruger pokiwał głową. Dziecianie, mieszkańcy świata, który sami nazywali Dzieckiem Boga, znajdowali się w desperackim położeniu, co do tego nie było wątpliwości. Szukali czegokolwiek, co mogłoby im pomóc w prowadzonej walce. Ruger wcale im się nie dziwił.

      Ross Ell byli paskudną bandą, a ostatnią rzeczą, jakiej komukolwiek można by życzyć, był przeciwnik zdolny do zniszczenia całego księżyca. Na szczęście dla miejscowych, Ross interesowało coś, co znajdowało się w tym systemie i co powstrzymywało ich przed destrukcją całej cywilizacji. Admirał nie wiedział jeszcze, o co chodziło, ale z całą pewnością Dziecianie i SOLCOM mieli ze sobą coś wspólnego.

      W interesie tak jednych, jak i drugich leżało pozbycie się Ross Ell z systemu, w miarę możliwości po uzyskaniu informacji, co ich tu przyciągnęło.

      – Kapitanie – cicho powiedział Ruger.

      – Tak, panie admirale?

      – Proszę przekazać major, że ma zielone światło, i życzyć jej ode mnie powodzenia.

      – Tak jest.

      * * *

      Major Sorilla Aida spojrzała na zespół przygotowujący się do wykonania zadania i pakujący sprzęt.

      Pamiętała, jak kiedyś sama to robiła pod okiem swojego dowódcy zespołu. Podczas tamtej misji, kiedy znaleźli się nad Światem Haydena, przy życiu pozostała tylko ona.

      Tym razem wiedzieli już dużo więcej o przeciwniku. Nie mieli zamiaru lądować w pobliżu jakichkolwiek większych skupisk ludności ani innych miejsc, którymi interesowali się Ghule. To nie oznaczało oczywiście, że misja stawała się bardziej bezpieczna, ale przecież nie płacono im za minimalizowanie ryzyka, lecz za wykonanie zadania.

      Sorilla chrząknęła, by zwrócić na siebie uwagę, weszła do pomieszczenia i skinęła głową najstarszemu podoficerowi.

      – Gotowi do zrzutu, Top? – spytała zdawkowo, ledwie zerkając w stronę pomocnika dowódcy, za to uważnie przyglądając się przygotowanemu sprzętowi i uzbrojeniu.

      Podczas tego zadania mieli jak najmniej używać własnej broni, a najlepiej wcale. Idealną sytuacją byłoby, gdyby przeciwnik pozostał w przeświadczeniu, że został wyparty jedynie przez miejscowe siły. Byli duchami, których zadanie polegało na przygotowaniu mieszkańców księżyca, doradzaniu im i szkoleniu, by pomóc im wygrać ich własną wojnę. Jeśli zespół zostałby w jakikolwiek sposób zidentyfikowany, oznaczałoby to fiasko dużej części misji.

      Nie oznaczało to jednak, że lecieli bez niczego. Sorilla miała tylko nadzieję, że uda im się zdobyć wystarczająco dużo lokalnej broni lub, jeszcze lepiej, sprzętu Ghuli.

      – Gotowi do zrzutu, szefie – zadudnił Top, dwumetrowy Samoańczyk.

      – Dobrze. Startujemy o dziewiątej zero zero, idźcie więc na siłownię i dajcie sobie porządny wycisk. Radzę trenować prawie do utraty przytomności. Czeka nas długi lot, zdążycie odpocząć, a w kapsułach nie da się za bardzo poruszać.

      Starszy sierżant sztabowy Tane Nano spojrzał na podwładnych.

      – Słyszeliście panią major! Zbierać dupy i za dwadzieścia minut meldować się na siłowni!

      * * *

      Sorilla również posłuchała własnej rady.

      Długi zrzut zaliczał się do najbardziej nieprzyjemnych przeżyć, jakie miała na swoim koncie. A uczestniczyła w takiej operacji już kilka razy. Chodziło o klaustrofobię, która dawała o sobie znać, nawet jeśli normalnie się jej nie odczuwało. Kilkanaście centymetrów pancerza było wszystkim, co oddzielało człowieka od niezmierzonej otchłani. Nie dało się z tym nic zrobić, pozostawało tylko rozmyślanie.

      Bez możliwości ruchu dni w zerowej grawitacji wydawały się rozciągać w całe tygodnie. Najtrudniejsza część przychodziła zaraz po wylądowaniu, kiedy należało być gotowym do natychmiastowej walki po długiej bezczynności. Sorilla doskonale zdawała sobie sprawę z tego wszystkiego. Jej misja, która zapoczątkowała wojnę o Haydena, rozpoczęła się od śmierci wszystkich członków zespołu, prócz niej samej. Ona przeżyła jedynie dzięki ślepemu szczęściu. To zmieniło w jej życiu wszystko.

      Prawie wszystko.

      Nadal była żołnierzem. Wykonywała jedyny zawód, który chciała wykonywać. Najlepszy, o jakim mogła marzyć.

      Teraz więc trenowała ze wszystkich sił, starając się nie myśleć o tym, co nieuchronnie się zbliżało. Wiedziała, co jej zespół powinien zrobić bezpośrednio po wylądowaniu, ale na tym wiedza się kończyła. Nie posiadali wystarczających informacji na temat Dziecian, ich cywilizacji, a to stanowiło podstawę jej pracy. Niektóre kultury bardzo łatwo dostosowywały się do nowych warunków, nowej taktyki, mając ku temu naturalne zdolności, inne zaś pozostawały wierne swoim zasadom bez względu na wysiłek wkładany przez instruktorów. Najczęściej sprowadzało się to do bezpośredniej konfrontacji.

      Major miała nadzieję, że Dziecianie nie zaliczali się do drugiej kategorii, bo nikt nie miał szans na zwycięstwo w bezpośrednim starciu z Ross. Gatunku, który potrafił jednym uderzeniem zniszczyć planetę, nie atakowało się frontalnie, chyba że nie istniało inne rozwiązanie.

      Kiedy przybyła reszta zespołu, Sorilla już od kilku minut biegała na stacjonarnej bieżni. Powitała podwładnych jedynie lekkim skinieniem głowy, ale jej implanty śledziły każdego żołnierza, podobnie jak ich implanty śledziły ją i pozostałych kolegów.

      Top Nano był pomocnikiem dowódcy. Sorilla bardzo żałowała, że nie może już być na jego miejscu. Na początku bycie mustangiem[1] nie stanowiło dla niej wielkiego wyzwania. Podczas wojny jej praca nie uległa znaczącym zmianom, prócz satysfakcji noszenia nowych dystynkcji. W tym czasie walka sprowadzała się raczej do reagowania niż prowadzenia własnych kampanii i bardziej przypominała próbę przeżycia niż wielką strategię. Przynajmniej na jej poziomie.

      Kiedy jednak wojna się skończyła, wszystko się zmieniło. Ostatni przydział Sorilli polegał na robocie papierkowej w Fort Bragg, na szczęście nie trwał zbyt długo. Jako sierżant także oczywiście w jakimś stopniu zajmowała się administracją, ale w porównaniu z tym, z czym musiała borykać się obecnie, stanowiło to ledwie widoczny wycinek jej pracy.

      Tak, Top był stanowiskiem i tytułem, którego zawsze pragnęła, a które dzierżyła własnym zdaniem zdecydowanie za krótko.

      Kapral Lance Dearborne, snajper zespołu, podobnie jak większość jego członków był operatorem wyszkolonym już bezpośrednio przez SOLCOM. Sorilla i Top byli jedynymi, którzy wywodzili się jeszcze z Armii Stanów Zjednoczonych. Jakaś era dobiegała końca. Nie istniał wprawdzie jeszcze rząd światowy, ale wszyscy czuli, że prędzej czy później powstanie.

      Stanowił on jedyne racjonalne rozwiązanie po tym, co stało się na Haydenie.

      „Albo będziemy trzymać się razem, albo zginiemy osobno”.

      Dearborne doskonale dałby sobie radę w starym zespole Sorilli i był to największy komplement, jakim kogokolwiek obdarzyła. Sprężysty blondyn zachowywał się tak, jakby urodził się z karabinem w jednej, a ghillie[2] w drugiej ręce. Kiedy jego implanty pracowały w trybie utajnionym, potrafił podejść praktycznie każdego. Sorilla widziała, jak skutecznie zaskakiwał ludzi na pustych korytarzach „Polski”.

      Kapral Miram Soleill pełniła funkcję specjalisty instruktora, kolejne stanowisko, na którym pracę Sorilla wspominała bardzo dobrze. Miram miała wspaniałe przygotowanie akademickie,

Скачать книгу